-
Aniu, chyba się obudziłam…
Dawno już nic mnie tak nie poruszyło jak wywiad z himalaistką Anną Czerwińską. Choć sama umieram ze strachu już na przełęczy pod Świnicą, bo mam lęk wysokości. Ale góry budzą we mnie nabożny szacunek. Pod rzeczoną Świnicą bałam się jak zwierzę, ale blisko pod strachem był niemal mistyczny podziw i mieszanka uniesienia, zadziwienia czy olśnienia, że niebo jest tak blisko a przestrzeń taka ogromna i piękna. Zatykało mnie po równo: z zachwytu i ze strachu. Jakoś zlazłam z tej przełęczy i udało mi się nie dostarczyć TOPR-owcom rozrywki pt. rozhisteryzowana turystka.
Tym co wchodzą na niedostępne szczyty Himalajów, docierając do granicy swoich możliwości i doświadczając ogromnej samotności, ryzykując życiem – nie zawsze udaje się wrócić. I właśnie słowa Anny Czerwińskiej wypowiedziane w związku z tym wytrąciły mnie z zimowego snu. Mówiła o solidarności, o braterstwie liny, o tym, że partnera w górach się nie zostawia. Nie oceniała ostatniego dramatu polskich himalaistów. Mówiła raczej o braku pokory wobec gór, o indywidualizmie dzisiejszych wspinaczy, o potrzebie zdobywania szczytów za wszelką cenę. Ona stara się wyczuć górę i mówi, że zdarzało jej się zrezygnować z ataku na szczyt, bo uznała, że „GÓRA MNIE NIE CHCE”. Przeniesienie w góry z nizin bezwzględnej rywalizacji i potrzeby osiągnięć karmiącej ego nie kończy się dobrze. Był super film na ten temat, zapomnianego dziś Wernera Herzoga, pt. „Krzyk kamienia”.
I jeszcze jedno z rozmowy z Anną Czerwińską. Mówiła, że tam wysoko w górach czasem wystarczy poklepać kogoś po ramieniu, by zmobilizował siły do dalszej wspinaczki czy zejścia. Że czasem trzeba go ciągnąć za uprząż lub kopać w tyłek, by nie dać umrzeć. Ale w tym celu trzeba przy nim być. Mnie też tak uczyli, że w górach nie można być bezwzględnym indywidualistą, że to nieetyczne. Wyrosłam też w przekonaniu, że góry to żywioł, organizm, siła. Że można wobec nich być partnerem, a nie konkwistadorem, bo wymierzą srogą karę.
Ale dlaczego właściwie tak mnie to wszystko obeszło? Cały czas myślę o tych górach, o braterstwie i o samotności.
Anna Ławniczak, dziennikarka
-
Aniu, nie wiem co napisać
Przesilenie wiosenne to nie czas na wysiłek. Ani na zdobywanie szczytów, ani na rywalizację. Góry mają tyle znaczeń. Wspinanie się na szczyt, to nie tylko osiąganie sukcesu i rywalizacja. W himalaizmie chyba jednak największe znaczenie ma rzucanie wyzwania śmierci, ciągłe ocieranie się o nią. A krocząc po tej cienkiej linii – granicy między życiem a śmiercią cele można mieć różne.
Jeden udowadnia sobie, że ma władzę nad śmiercią. Igra z nią, jakby był panem życia, zamiast czekać, aż śmierć go zabierze nie wiadomo kiedy i gdzie. Taki pakt z diabłem, by nie czuć, że przed śmiercią się nie ucieknie. Skoro może ją wzywać, kiedy chce, mówić jej: „ok, jestem, teraz możesz mnie zabrać, to mój wybór, moja wola”, znaczy że to on stawia warunki śmierci a nie na odwrót. A gdy uda mu się po raz kolejny uciec z jej objęć, ma dowód, że ma nad śmiercią władzę.
Drugi realizuje swój mit o omnipotencji. Wchodząc tam, gdzie nie ma czym oddychać, gdzie organizm zwyczajnego człowieka nie jest w stanie normalnie funkcjonować, każdym krokiem pokazuje, że jest kimś PONAD, kimś, kogo nie dotyczą ludzkie możliwości, lecz NADLUDZKIE.
Trzeci kroczy po cienkiej linii między życiem a śmiercią, bo tylko wtedy czuje, że żyje. Nie umie żyć po prostu. Życie bez ryzyka śmierci to właśnie dla niego jest śmierć! Zwyczajne życie jest puste, pozbawione sensu i wartości. Sens jest nie w życiu, lecz w ciągłej walce o nie. To częsty scenariusz osób, których życie po urodzeniu wisiało na włosku.
Czwarty…
Tak, są też inne powody, na ogół, jak trzy pierwsze, nierozpoznane, bo tak już z nałogiem jest. Służy temu, by mu się oddać, zamiast rozpoznać powód, który do niego pcha. Sorry, nie widzę w tym zdobywaniu niedostępnych ścian po własnym trupie krztyny romantyzmu.
To nie niewinne wyzwanie czy pokonywanie zwyczajnych słabości, lecz nałogowa walka na śmierć i życie bez liczenia się z tym, co czują bliscy wciąż narażani na stratę. Walczy się dotąd, dopóki nie zostanie się pokonanym, nie można się wycofać i po prostu żyć. Przypomina mi to gladiatorów – niewolników, którzy mogli żyć dopóki zwyciężali, a ich całym życiem była walka. Tylko gladiatorzy nie mieli wyboru. Himalaiści go mają tylko pozornie. Wielu z nich nawet troska o drżących o nich bliskich nie jest w stanie wyrwać z niewoli śmiercionośnych szczytów.
Nie oszukujmy się, że himalaistom towarzyszą te same motywy, uczucia i pragnienia, co nam, gdy wędrujemy po górach. Większość z nas chce się sprawdzić, ale nie za cenę życia. Świnicka przełęcz czy Szpiglasowa jest wyzwaniem, walką ze słabościami dla mających lęk wysokości, Orla Perć dla tych, którzy tego problemu nie mają. Owszem, zdarzają się wypadki i na szlaku turystycznym w Tatrach, ale nie po to tam idziemy, by ryzykować życie, lecz by przyglądać się swoim możliwościom i ograniczeniom, mierzyć się z nimi, sprawdzać, ile jesteśmy w stanie – dla wiedzy o samym sobie. Dla satysfakcji z przekraczania umysłowych i cielesnych granic, ale nie po to, by udowodnić sobie, że ich nie ma. Także dla satysfakcji z doścignięcia kolegów, ale nie, by znaleźć się w gronie nieśmiertelnych i wszechmocnych. Dla obcowania z cudem natury, wkraczania w niedostępny na co dzień świat monumentalny i piękny, na tle którego codzienne sprawy bledną, ale nie po to, by być jedynym wybranym, którego noga tam postanie. A przede wszystkim możemy tam iść, ale NIE MUSIMY.
Ale to, co mnie najbardziej porusza, to ten konflikt, który przeżywa himalaista, gdy jest już tak wysoko, że może liczyć tylko na siebie, gdzie każdy może liczyć tylko na siebie. A jednak, gdy dzieje się coś ze współtowarzyszem, mimo że zna efekt swojego wyboru, musi go dokonać. Jego decyzja nie uratuje kolegi, bo do wyboru ma tylko dwie opcje – 1) zostawia go ratując swoje życie, 2) zostaje z nim i też umiera. To także wybór między życiem w poczuciu winy, że zostawiło się kolegę na pastwę samotnej śmierci a śmiercią. To jeden z tych konfliktów wewnętrznych, który dopada zwyczajnych ludzi tylko w ekstremalnych sytuacjach – na wojnie, w katastrofach, w czasie wydarzeń, jakie może przynieść życie, ale na które nikt nie zdecydowałby się dobrowolnie. Nikt? No jak widać nie. Zostaje tylko pytanie: po co zmuszać siebie i innych do przeżywania takiego konfliktu?
Anna Lissewska, psychoterapeutka