blog ani ani: tym razem papierowe kwiatki niezgody

 zdrada, seks, miłość, panienki, seksualny, zdrada, kiła, HIV, dowód miłości8.12.2013, Warszawa

  • Aniu zasypana, która lubisz pisać

Ja coraz mniej, czego dowodem długie milczenie. Ale dziś zrobiłam budyń, wylizałam garnek do spółki z moją burą kotką Cecylką, i w oczekiwaniu na główną porcję stygnącego deseru mogę się zająć strzępieniem języka. Tak bowiem ostatnio odbieram mówienie i pisanie o czymkolwiek.

Odbicie prawicowo-fundamentalistyczne, które nastąpiło po czasach liberalizmu i otwartości z jednej strony oraz wszechogarniająca pustka i głupota z drugiej wykluczają, moim zdaniem, wymianę myśli. Prawica wrzeszczy, pali, skanduje i wymachuje pięściami. Głupota pokazuje gołe tyłki na rautach i gotowa jest wydzierać sobie włosy z głowy w bójce o miejsca w pierwszym rzędzie na pokazie mody. Mam niejasne wrażenie, że to dwie odmiany tego samego zjawiska, ale to Ty jesteś tu specem od psychologii, więc na pewno powiesz jak jest.
Głupotą nie chce mi się zajmować w ogóle, choć jest groźna tak samo jak prawicowa nietolerancja, zamykanie się przed nowym, innym, niezgodnym z „naszym” poglądem czy sposobem życia. Do reakcji natchnął mnie jeden z komentarzy po harcach patriotycznych 11 listopada w Warszawie, polegających między innymi na paleniu tęczy z kwiatów przy Pl. Zbawiciela oraz ataku na skłoty (dla niewtajemniczonych: skłot czyli spolszczona wersja ang. squat to opuszczona nieruchomość zajęta przez dzikich lokatorów. Bardzo często także centrum alternatywnego, wobec obowiązującego, stylu życia i alternatywnej kultury). Dla „patriotów” tęcza jest propagandą homoseksualizmu i jako taką należy ją likwidować, bo „Nasz kraj, to nasz kraj, a nie zwyrodniałych zboczeńców. Tutaj się szanuje zdrową rodzinę polską, a nie dewiacje seksualne”. Nasz, czyli „patriotów” (przykro mi ale raczej nacjonalistów i ksenofobów), bo już na pewno nie homoseksualistów i ludzi, którzy pozwalają innym żyć i kochać tak, jak chcą. „Tak jak Słowianie mieli prawo topić wiosną Marzannę – symbol tego co złe, tak samo polscy patrioci mają prawo pozbyć się symbolu nachalnej homopropagandy z naszej wspólnej przestrzeni publicznej. Tutaj jest Polska, a nie zachodnioeuropejski burdel!”. Dlaczego „patrioci” walczą głównie z homoseksualistami, a nie na przykład z przejawami polskiego burdelu: niepłaceniem za pracę, niedotrzymywaniem umów, przywłaszczaniem sobie tego, co cudze (patrz: OFE) – pozostaje dla mnie tajemnicą. Skąd się biorą takie zakute łby, które chcą wypchnąć ze społeczności wszystkich, którzy nie pasują do ich wzorca?

Moje doświadczenie w psychologicznej pracy nad sobą podpowiada, że to lęk przed innością, przed światem bez gotowych wzorców, w którym trzeba samemu dokonywać wyborów, określać się i tolerować innych, którzy dążą do czegoś innego. Mało tolerować! Jakoś się z nimi dogadywać i ustalać reguły, które pozwolą żyć obok siebie i nie pozagryzać się. Jak się dogadywać z „patriotami”, którzy w każdej inności widzą zagrożenie i profilaktycznie by ją spalili, zatłukli, zamknęli w getcie?

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-112.12.2013, Olecko

  • Aniu, której się nie chce (strzępić języka)

Emocje opadły i nikomu się już nie chce na ten temat, choć właśnie teraz jest dobry moment. Jak z awanturą – czasem jest potrzebna, ale rozmawiać należy po, a nie w trakcie. Problem w tym, że „prawdziwi patrioci” tylko czekają, by znów się wzbudzić, a ci, którym na co dzień się nie chce, wolą nie prowokować kolejnej pyskówki. Ci drudzy ulegają strategii tyrana – reagować agresją na każdy przejaw innego myślenia, wtedy można żyć w złudzeniu, że wszyscy myślą tak samo. W rzeczywistości dalej myślą inaczej, tylko po cichu.

Prześledźmy, co mówią o „prawdziwych patriotach” ich poglądy, na podstawie cytowanego komentarza, który ukazał się pod zdjęciem krążącej po FB tęczy z apelem, by zdelegalizować pewną partię:

Chyba na głowę upadli ci, którzy nawołują do nienawiści do patriotów polskich.
Czym jest delegalizacja niezależnej, wolnej partii politycznej? Jest to doprowadzenie do zamykania do więzień ludzi, którzy są jej członkami. Zrobili wam coś ci ludzie? Myślę, że nie. Nawet nie macie żadnej pewności, że tę badziewną girlandę spalili właśnie oni. Całkiem możliwe, że była to celowa prowokacja lewicowych bojówek napuszczonych przez lewicę i PO.

Wstydźcie się! Takie wypowiedzi negatywne pełne domniemań i pomówień padają z waszych ust! Nawet jeśli patrioci polscy spalili tę tandetną homopropagandę – to mieli do tego pełne prawo.
Nasz kraj, to nasz kraj, a nie zwyrodniałych zboczeńców. Tutaj się szanuje zdrową rodzinę polską, a nie dewiacje seksualne.
Pedofilów też wielbicie? Zoofilów?

Tak jak Słowianie mieli prawo topić wiosną Marzannę – symbol tego co złe,
tak samo polscy patrioci mają prawo pozbyć się symbolu nachalnej homopropagandy z naszej wspólnej przestrzeni publicznej.
Tutaj jest Polska, a nie zachodnioeuropejski burdel!

Po pierwsze, jako Wszechmocni są jedynymi prawdziwymi patriotami. Jedynymi, którzy nas mogą uratować.
Po drugie, jako Boska Wyrocznia mają prawo. Narzucać innym co jest właściwe a co nie. Bronić przed tym, co uważają za zagrożenie, a w ramach obrony niszczyć, dewaluować i tępić.
Po trzecie, jako Wszechwiedzący wiedzą lepiej. Co jest dobre a co złe, jakie wartości należy szanować, a jakim odebrać wartość . Czego komu potrzeba. Co jest dobre dla Polski i świata.
Podsumowując – są równi Bogu.

Jakoś to nie pasuje do roszczeniowej postawy, której może w tym komentarzu nie widać, ale już w innych, pełnych pretensji, że rząd nie chce im dać różnych rzeczy (pracy, bezpłatnych studiów, mieszkania), że powinien o nich zadbać… to i owszem. A przecież, skoro są równi Bogu, powinni być samowystarczalni i nikt, żaden rząd, nie powinien być im potrzebny.

Dodajmy jeszcze po czwarte. Polska jest ich, tylko dla nich i takich jak oni.

Przypomina to postawę niemowlaka, o ile niemowlak ma postawę, skoro leży w łóżeczku kompletnie zależny od mamy. Niemowlak też przekonany jest o swojej omnipotencji, by nie przeżywać nieznośnej zależności od matki, nie przeszkadza mu to jednak rościć sobie od niej różne rzeczy, niezależnie od jej możliwości, chęci i kondycji. Ma do tego prawo, bo MU SIĘ NALEŻY, a ponieważ jest w swoim mniemaniu jedyny i wyjątkowy, nie znosi żadnej konkurencji.

Też ciekawe jaką nienawiścią „patrioci” darzą anarchistów, którzy na nic nie czekają, nie żądają od państwa, tylko biorą sprawy w swoje ręce wbrew obowiązującemu prawu. Np. anektują dla siebie opuszczone, niszczejące ruiny, o których reszta świata zapomniała i organizują w nich swój dom zamiast czekać, aż im tatuś z mamusią kupią, albo złorzeczyć państwu, że im nie chce zafundować, i w dodatku jeszcze organizują fajne imprezy. Są jak nastolatkowie kontestujący zasady rodziców, walczący o swoją wolność i niezależność od sztywnych dorosłych. Jakże inaczej przy nich wygląda Młodzież Wszechpolska – właśnie nieco sztywni, z zaciętymi twarzami stoją „pod oknem rodzinnego domu” i krzyczą, że im jakieś rodzeństwo (aktualna partia rządząca, ewentualnie anarchiści, lewacy i inna hołota) albo zły tatuś (aktualny premier), okradają i gwałcą mamusię i gdyby nie to, to mamusia Polska by ich nadal karmiła o każdej porze dnia i nocy.
To dwie jakże inne postawy – kontestująca i wciąż zależna, ale niezmordowanie z tą zależnością walcząca oraz roszczeniowa i zależna od matki i ojca i wcale się z tym niekryjąca.

Ciekawy jest też stosunek do emigracji. Dla anarchistów świat stoi otworem, jest globalną wioską, o której niezależność muszą walczyć. „Patrioci” są największym wrogiem emigracji, przeżywają to bardzo osobiście, choć na ogół nie decydują się na nią, mimo to czują się wypędzani z rodzinnego domu. Bo przecież matka Polska powinna mieć piersi pełne mleka i karmić ich niezależnie od kondycji, w nieskończoność. Skoro nie może tego robić, to dlatego, że (znowu) pazerne rodzeństwo matkę wykończyło i wszystko wyjadło, a zły tatuś przywłaszcza ją sobie dla siebie. Taka wersja, że matka już nie chce, bo ile można karmić za nic, nie powstaje w ich głowach. Tak jak pomysł, żeby szukać szczęścia gdzie indziej, zamiast stać wciąż pod sypialnią rodziców w nadziei, że jednak tatuś mamusię wypuści, by mogła karmić ich dalej.

Nie mówiąc o tym, że czasowa emigracja, szkoła życia dla młodych, skonfrontowałaby z tym, że może nie są jednak tacy wspaniali i wszechmocni. A już nie daj boże zwiększyłaby ich horyzonty, wyrwała z zaściankowego myślenia i pokazała, że świat jest dla wszystkich, także dla tych, których nienawidzą, i cały dla ludzi – nie ma obowiązku siedzieć wciąż przy mamusi.

Będąc mentalnym niemowlęciem trudno uznać, że nikomu nic się od nikogo nie należy, oprócz tych, którzy są od nas zależni (dzieci, starców, ciężko okaleczonych psychicznie i fizycznie, zwierząt uzależnionych od człowieka).
Będąc Wyrocznią trudno zrezygnować z racji.
A przecież nie chodzi o to, kto ma rację. Która idea jest lepsza. Kto zawinił. Żadna i nikt, bo wszędzie tam, gdzie jest podział, po jednej stronie jest tylko kawałek prawdy. Większość z nas pochwala tolerancję, nawet w popularnych serialach słychać mądre teksty: Gdyby ludzie nie zajmowali się tym, co ich dzieli, tylko słuchali jedni drugich, nie byłoby wojen (ten z Kryminalnych Zagadek Nowego Jorku). Tymczasem nadal walczymy o swoją rację, jakby uznanie, że ktoś może mieć swoją, inną niż nasza, zagrażało naszemu Ja.

Są jednak racje uniwersalne, zasady niepodważalne, o które walczyć trzeba, a największym grzechem jest milczenie, gdy są łamane. Jedna z nich, zupełnie tak jak w seksie – nikomu nic do tego, co ludzie robią ze sobą w sytuacji intymnej – dopóki jeden drugiemu wbrew jego woli nie robi krzywdy. Jeśli nikogo tym nie krzywdzi, ani dziecka, ani zwierzęcia (a propos wielbienia pedofilii i zoofilii), ani nikogo, kto nie może się obronić, nikt mu nie ma prawa narzucać, co ma myśleć, jak żyć i jak się kochać. Żaden Bóg, władca ani jedyny prawdziwy wszechpolski patriota. Każdy ma prawo do życia, istnienia i wolności przekonań, również rasista, homofob i faszysta – z jakiś powodów się nim stał, przed czymś te przekonania go bronią i chronią. Ale ma prawo, dopóki realnie nie zagraża żadnej istocie na świecie i niczego nie niszczy. Tolerancja jest miarą dojrzałości, ale jest nią także nie siedzieć cicho, gdy ktoś w imię swoich racji niszczy przyrodę, planetę, dziedzictwo, krajobraz, dzieło ludzkich rąk, krzywdzi zwierzęta czy kogoś, kto z własnej woli się nie wpakował w bycie krzywdzonym.

I wróćmy jeszcze do nieszczęsnej tęczy. Że niby to temat zastępczy, że ważniejsza od papierowych kwiatków jest tragedia na Filipinach, polska gospodarka, bezdomne psy… Pewnie! Tylko że nie chodzi o TĘCZĘ. To tylko symbol.
Konkretne myślenie, a nie symboliczne, pochodzi z tych samych czasów, co uporczywe przekonanie, że nam się należy.

Przy tej okazji każdy z nas miał okazję pokazać kim jest, po jakiej stronie. Jak nie chciał to i tak był uporczywe wtryniany w jakąś odnogę. Bo z takim człowiekiem bezpieczniej, gdy wiadomo w jakiej siedzi szufladzie. Wiadomo, kto zły, kto dobry. Myślenie czarno-białe. I znowu jesteśmy w domu – w tym samym punkcie rozwoju co „prawdziwi patrioci”.

Anna Lissewska, psychoterapeutka


Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , | 1 komentarz

blog ani ani: wysoko w górach – ciąg dalszy

 zdrada, seks, miłość, panienki, seksualny, zdrada, kiła, HIV, dowód miłości22.05.2013, Warszawa

  • Aniu, no właśnie, ja też nie rozumiem

Genetycy próbują wszystko zwalić na geny. Podobno istnieje gen predysponujący do rozmaitych uzależnień. Jest też taki, który powoduje, że zwykłe życie nie wystarcza, człowiek potrzebuje podwyższonych dawek adrenaliny i kortyzolu, więc ciągle szuka guza. Niby logiczne, ale z drugiej strony lekarze mówią, że istnienie predyspozycji genetycznych – do np. pewnych schorzeń – nie znaczy, że na pewno zachorujemy. Zazwyczaj skłonności genetyczne stanowią 15 – 30 proc. udziału w chorobie. Ostatnio u Angeliny Jolie genetycy wyliczyli aż 87 procentowe prawdopodobieństwo, że zachoruje na raka piersi z powodu genu BRCA1, ale tak duży udział predyspozycji genetycznych nie jest normą. Nie wierzę więc w genetyczny determinizm, zwłaszcza w przypadku psychicznych skłonności.

Stan „zwykłe życie mi nie wystarcza” znam z autopsji. Przez całą młodość schemat ścieżki życiowej: szkoła, małżeństwo, rodzina, dzieci, wnuki wywoływał u mnie żywiołowy bunt. CO ZA NUDA! Zwykłe życie? Nigdy w życiu! Marzyłam o niezwykłości, wyjątkowości, o tym by być kimś jedynym w swoim rodzaju. LEPSZYM. Kiedy ktoś mi powiedział, że jestem zwykłym człowiekiem (w najlepszej wierze, choćby po to, bym nie obwiniała się o wyimaginowane niedoskonałości czy jakieś błędy, wpadki albo wady) czułam się ciężko urażona. Całe lata czekałam aż zdarzy się coś niezwykłego, aż moje życie zacznie się naprawdę. Nie dokonywałam może spektakularnych ryzykanckich czynów: nie skakałam na bungie, nie rozbijałam się quadem (nie tylko z tego powodu, że za mojej młodości czegoś takiego nie było), nie atakowałam górskich szczytów (lęk wysokości) ani nie eksperymentowałam z narkotykami. Ale za to uparcie pracowałam w miejscach, które wywoływały nieustanne napięcia, lgnęłam do ludzi, przy których nie dało się poczuć bezpiecznie, którzy fundowali mi nieustanną huśtawkę emocjonalną. Próbowałam zdobywać pozycję w środowiskach, które nijak miały się do tego, co jest we mnie i do moich wartości, ale za to były prestiżowe, modne. Musiało mi stuknąć 44, całkiem zwyczajnie, nie po konradowsku, żebym zaczęła przytomnieć.

Nie wiem jak inni mają, dlaczego oni MUSZĄ być INNI i LEPSI. Wiem tylko, że to okropnie męczące i niszczące. Że to choroba duszy, a nie jakiś romantyczny i wyjątkowy wykwit kreatywności i geniuszu. Skąd się bierze takie ssanie na wyjątkowość i bycie lepszym? Chyba nie można wszystkiego zwalić na ideologię sukcesu i parcie rynku pracy, na którym koniecznie trzeba się wyróżnić, wymyślić oryginalną i zaskakującą „narrację”, żeby ktoś zwrócił na nas uwagę, bo tacy zwykli nikogo nie interesujemy.

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-124.05.2013, Olecko

  • Aniu wreszcie zwyczajna

Być zwyczajnym człowiekiem to być zerem – tak myśli narcyz. Sam w głębi duszy czuje się nikim i dlatego nieustannie musi temu zaprzeczać. Oczywiście nie jest zerem ani nikim, ale to kim jest, dawno zostało wytępione, pokryte wieloma warstwami powłok szytych na miarę oczekiwań otoczenia, szczelnie broniącymi dostępu do jego prawdziwego JA.

Właściwie trudno powiedzieć, czy tam jest jakieś JA. Spod powłok wyziera PUSTKA, tak przerażająca, że czym prędzej trzeba uciec w ekscytację, bycie podziwianym, wyścig po kolejny dowód na bycie KIMŚ. Nie można się zatrzymać, bo pustka dopadnie. A małe bezbronne Ja, które nie miało szansy obejrzeć się w zachwyconych oczach mamy (bo ta patrzyła gdzie indziej albo tak była skupiona na wypełnianiu zadania bycia dobrą matką) i dzięki temu urosnąć, a potem przygniecione rodzicielskimi wymaganiami, by być KIMŚ, ale tylko takim kimś, kogo rodzice uważali za KTOSIA, nie urosło na tyle, by dać siłę do zwyczajnego życia.

Bo zwyczajne życie wymaga wysiłku, borykania się z codziennością, nie daje splendorów i taniego podziwu, tylko satysfakcję z mozolnej pracy. Zwyczajny człowiek jest bezbronny wobec swoich potrzeb, które czynią go zależnym od innych. Jest też bezbronny wobec własnych ograniczeń, przemijania i innych spraw, na które nie ma wpływu.

Narcyz będąc zwyczajnym zbyt się zbliża do swojej prawdy o sobie. Do swojego zagubionego, bezradnego Ja, które go przeraża. Nic dziwnego, skoro nie nawykłe do radzenia sobie w zwyczajnym świecie ani do tego, że bezradność można przeżyć, krytyka i porażka nie zabija a proszenie nie zawsze jest upokarzające.

Nic dziwnego, że chce być NADZWYCZAJNY.
Będąc nadzwyczajnym moglibyśmy zapewnić sobie wszystko sami ale też bylibyśmy specjalnie traktowani – inni z uwielbieniem zaspokajaliby nasze pragnienia, byliby natychmiast na każde skinienie, byleby tylko móc się do nas zbliżyć, podziwialiby nas za sam fakt istnienia.

Przeczytaj jeszcze raz ostatnie słowa – gdyby niemowlę umiało mówić, powiedziałoby Ci, że to mu się właśnie należy! Chroniłoby to przed koniecznością proszenia, czekania i ryzykiem, że to może nie wystarczyć, by być zaspokojonym. Tak niemowlaka, jak i dorosłego, który nie mogąc nawet zbliżyć się do tej niemowlęcej idylli w stosownym do tego czasie ani z rozkoszą oddać się tym niemowlęcym halucynacjom, nigdy nie wyrasta ze złudzenia, że tak powinno wyglądać jego życie.
A jeśli do tego w dzieciństwie nie mógł być sobą i czuć się kochanym, za to kim jest w głębi duszy, duszę oddał diabłu i szukaj wiatru w polu. Nic mu wtedy nie pozostaje, jak gonić za podziwem innych, myląc podziw z miłością.

Anna Lissewska, psychoterapeutka


Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani: wysoko w górach

mandala2-118.04.2013, Warszawa

  • Aniu, chyba się obudziłam…

Dawno już nic mnie tak nie poruszyło jak wywiad z himalaistką Anną Czerwińską. Choć sama umieram ze strachu już na przełęczy pod Świnicą, bo mam lęk wysokości. Ale góry budzą we mnie nabożny szacunek. Pod rzeczoną Świnicą bałam się jak zwierzę, ale blisko pod strachem był niemal mistyczny podziw i mieszanka uniesienia, zadziwienia czy olśnienia, że niebo jest tak blisko a przestrzeń taka ogromna i piękna. Zatykało mnie po równo: z zachwytu i ze strachu. Jakoś zlazłam z tej przełęczy i udało mi się nie dostarczyć TOPR-owcom rozrywki pt. rozhisteryzowana turystka.

Tym co wchodzą na niedostępne szczyty Himalajów, docierając do granicy swoich możliwości i doświadczając ogromnej samotności, ryzykując życiem – nie zawsze udaje się wrócić. I właśnie słowa Anny Czerwińskiej wypowiedziane w związku z tym wytrąciły mnie z zimowego snu. Mówiła o solidarności, o braterstwie liny, o tym, że partnera w górach się nie zostawia. Nie oceniała ostatniego dramatu polskich himalaistów. Mówiła raczej o braku pokory wobec gór, o indywidualizmie dzisiejszych wspinaczy, o potrzebie zdobywania szczytów za wszelką cenę. Ona stara się wyczuć górę i mówi, że zdarzało jej się zrezygnować z ataku na szczyt, bo uznała, że „GÓRA MNIE NIE CHCE”. Przeniesienie w góry z nizin bezwzględnej rywalizacji i potrzeby osiągnięć karmiącej ego nie kończy się dobrze. Był super film na ten temat, zapomnianego dziś Wernera Herzoga, pt. „Krzyk kamienia”.

I jeszcze jedno z rozmowy z Anną Czerwińską. Mówiła, że tam wysoko w górach czasem wystarczy poklepać kogoś po ramieniu, by zmobilizował siły do dalszej wspinaczki czy zejścia. Że czasem trzeba go ciągnąć za uprząż lub kopać w tyłek, by nie dać umrzeć. Ale w tym celu trzeba przy nim być. Mnie też tak uczyli, że w górach nie można być bezwzględnym indywidualistą, że to nieetyczne. Wyrosłam też w przekonaniu, że góry to żywioł, organizm, siła. Że można wobec nich być partnerem, a nie konkwistadorem, bo wymierzą srogą karę.

Ale dlaczego właściwie tak mnie to wszystko obeszło? Cały czas myślę o tych górach, o braterstwie i o samotności.

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-121.04.2013, Olecko

  • Aniu, nie wiem co napisać

Przesilenie wiosenne to nie czas na wysiłek. Ani na zdobywanie szczytów, ani na rywalizację. Góry mają tyle znaczeń. Wspinanie się na szczyt, to nie tylko osiąganie sukcesu i rywalizacja. W himalaizmie chyba jednak największe znaczenie ma rzucanie wyzwania śmierci, ciągłe ocieranie się o nią. A krocząc po tej cienkiej linii – granicy między życiem a śmiercią cele można mieć różne.

Jeden udowadnia sobie, że ma władzę nad śmiercią. Igra z nią, jakby był panem życia, zamiast czekać, aż śmierć go zabierze nie wiadomo kiedy i gdzie. Taki pakt z diabłem, by nie czuć, że przed śmiercią się nie ucieknie. Skoro może ją wzywać, kiedy chce, mówić jej: „ok, jestem, teraz możesz mnie zabrać, to mój wybór, moja wola”, znaczy że to on stawia warunki śmierci a nie na odwrót. A gdy uda mu się po raz kolejny uciec z jej objęć, ma dowód, że ma nad śmiercią władzę.

Drugi realizuje swój mit o omnipotencji. Wchodząc tam, gdzie nie ma czym oddychać, gdzie organizm zwyczajnego człowieka nie jest w stanie normalnie funkcjonować, każdym krokiem pokazuje, że jest kimś PONAD, kimś, kogo nie dotyczą ludzkie możliwości, lecz NADLUDZKIE.

Trzeci kroczy po cienkiej linii między życiem a śmiercią, bo tylko wtedy czuje, że żyje. Nie umie żyć po prostu. Życie bez ryzyka śmierci to właśnie dla niego jest śmierć! Zwyczajne życie jest puste, pozbawione sensu i wartości. Sens jest nie w życiu, lecz w ciągłej walce o nie. To częsty scenariusz osób, których życie po urodzeniu wisiało na włosku.

Czwarty…

Tak, są też inne powody, na ogół, jak trzy pierwsze, nierozpoznane, bo tak już z nałogiem jest. Służy temu, by mu się oddać, zamiast rozpoznać powód, który do niego pcha. Sorry, nie widzę w tym zdobywaniu niedostępnych ścian po własnym trupie krztyny romantyzmu.

To nie niewinne wyzwanie czy pokonywanie zwyczajnych słabości, lecz nałogowa walka na śmierć i życie bez liczenia się z tym, co czują bliscy wciąż narażani na stratę. Walczy się dotąd, dopóki nie zostanie się pokonanym, nie można się wycofać i po prostu żyć. Przypomina mi to gladiatorów – niewolników, którzy mogli żyć dopóki zwyciężali, a ich całym życiem była walka. Tylko gladiatorzy nie mieli wyboru. Himalaiści go mają tylko pozornie. Wielu z nich nawet troska o drżących o nich bliskich nie jest w stanie wyrwać z niewoli śmiercionośnych szczytów.

Nie oszukujmy się, że himalaistom towarzyszą te same motywy, uczucia i pragnienia, co nam, gdy wędrujemy po górach. Większość z nas chce się sprawdzić, ale nie za cenę życia. Świnicka przełęcz czy Szpiglasowa jest wyzwaniem, walką ze słabościami dla mających lęk wysokości, Orla Perć dla tych, którzy tego problemu nie mają. Owszem, zdarzają się wypadki i na szlaku turystycznym w Tatrach, ale nie po to tam idziemy, by ryzykować życie, lecz by przyglądać się swoim możliwościom i ograniczeniom, mierzyć się z nimi, sprawdzać, ile jesteśmy w stanie – dla wiedzy o samym sobie. Dla satysfakcji z przekraczania umysłowych i cielesnych granic, ale nie po to, by udowodnić sobie, że ich nie ma. Także dla satysfakcji z doścignięcia kolegów, ale nie, by znaleźć się w gronie nieśmiertelnych i wszechmocnych. Dla obcowania z cudem natury, wkraczania w niedostępny na co dzień świat monumentalny i piękny, na tle którego codzienne sprawy bledną, ale nie po to, by być jedynym wybranym, którego noga tam postanie. A przede wszystkim możemy tam iść, ale NIE MUSIMY.

Ale to, co mnie najbardziej porusza, to ten konflikt, który przeżywa himalaista, gdy jest już tak wysoko, że może liczyć tylko na siebie, gdzie każdy może liczyć tylko na siebie. A jednak, gdy dzieje się coś ze współtowarzyszem, mimo że zna efekt swojego wyboru, musi go dokonać. Jego decyzja nie uratuje kolegi, bo do wyboru ma tylko dwie opcje – 1) zostawia go ratując swoje życie, 2) zostaje z nim i też umiera. To także wybór między życiem w poczuciu winy, że zostawiło się kolegę na pastwę samotnej śmierci a śmiercią. To jeden z tych konfliktów wewnętrznych, który dopada zwyczajnych ludzi tylko w ekstremalnych sytuacjach – na wojnie, w katastrofach, w czasie wydarzeń, jakie może przynieść życie, ale na które nikt nie zdecydowałby się dobrowolnie. Nikt? No jak widać nie. Zostaje tylko pytanie: po co zmuszać siebie i innych do przeżywania takiego konfliktu?

Anna Lissewska, psychoterapeutka


Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani: kto boi się związków partnerskich?

mandala2-111.02.2013, Warszawa

  • Aniu z prowincji

Nie może mi wyjść z głowy debata o związkach partnerskich. Słowa, które tam padły, ta fala pogardy i nienawiści. Odbieram to osobiście, bo sama żyję w związku partnerskim i chociaż heteroseksualnym, to przecież według super-katolików grzesznym i niezasługującym na ochronę prawną tak, jak małżeństwo. Ciągle mam w pamięci przypadek mojej znajomej, której partner zasłabł na łódce i został odwieziony do szpitala. Jej przy tym nie było, umierała z niepokoju w domu. Ale nie ją, kochającą, zawiadomiono o wypadku, tylko byłą żonę mężczyzny, która go nienawidziła. Facet umarł bez szansy pożegnania się z ukochaną kobietą – bo takie jest u nas prawo!

Kiedy pomyślę co przeżywają u nas geje i lesbijki, którzy mają tysiąc razy trudniej niż ja, to mnie szlag trafia na to państwo, tę faryzejską religijność i pochrzanioną moralność. Jeden jednak problem ze związkami homoseksualnymi mam – dzieci. Co prawda pewna młoda dama, kiedy użaliłam się nad losem dziecka wychowywanego przez dwójkę gejów czy dwie lesbijki – że rówieśnicy nie dadzą mu spokoju – popukała się w głowę. Jej zdaniem ktoś taki byłby super popularny, miałby szanse na zostanie gwiazdą w szkole. Mieć rodziców gejów, WOW! Ale panna obraca się w środowisku filmowo-fotograficznym w wielkim mieście. Ja nie byłabym taką optymistką. Może to tylko dysonans poznawczy, a może jakieś uprzedzenia, ale z tą sprawą nie mogę sobie poradzić.

Anna Ławniczak, dziennikarka



 mandala1-111.02.2013, Olecko

  • Aniu z wielkiego miasta

Nie Ty jedna masz kłopot. O ile zwolenników regulacji prawnych związku homoseksualnego jest mnóstwo, wielu z nich co najmniej nabiera wody w usta w temacie posiadania przez te pary dzieci. Związek partnerski – proszę bardzo, ale… W głębi duszy widzą taki rozwój sprawy – „jak pozwolimy na związki to utoruje to drogę do małżeństw, a jak małżeństwo to będzie im wolno mieć dzieci”. Obserwuję, co dzieje się we Francji, gdzie związki partnerskie są od dawna i teraz trwa debata nad małżeństwami – adopcja dzieci to podstawowa oś konfliktu. Posłanka Grodzka też się zastrzega, że ona tylko o związki walczy, o dzieciach nie ma mowy. Ale pewnie wszyscy dopowiadają sobie „póki co”.
O ile lesbijki mają mniejszy problem, bo gdy chcą mieć dziecko, to po prostu jedna z nich zgłasza się na inseminację do prywatnej kliniki i może dokonać zapłodnienia nasieniem dawcy anonimowego, albo może się umówić z zaprzyjaźnionym gejem i tak są „dwie pieczenie przy jednym ogniu”:). To gejom trudniej. Nawet będąc w takim układzie biologicznym ojcem, gej nie jest nim na co dzień.

Inną kwestią są dzieci biologiczne z poprzednich związków. Na szczęście rzadko się zdarza, że jest jakaś odgórna ingerencja (chyba że lesbijka ma wroga w postaci własnej matki, teściów lub byłego i ci występują o odebranie jej praw do dziecka) w wychowywanie dziecka biologicznego z poprzedniego związku w parze dwóch kobiet. Trochę ma gorzej homoseksualny mężczyzna, gdy traci żonę i wychowuje swoje dzieci z partnerem. Jeśli ktoś ma pomysł, że takim dzieciom lepiej byłoby w rodzinie zastępczej, adopcyjnej czy innej, niż z własnym rodzicem, który jest w związku z osobą tej samej płci, to znaczy, że ma małe pojęcie o potrzebach dziecka. A może taki rodzic powinien samotnie wychowywać dzieci rezygnując z życia osobistego lub spotykając się z kimś w skrytości na boku, czy też udawać przed dziećmi, że to tylko wynajmujący u nich pokój wujek/ciocia do którego zakrada się w nocy? W pierwszym wypadku dzieci żyją z nieszczęśliwym, w gruncie rzeczy samotnym rodzicem, który nie może ułożyć sobie życia, w drugim dzieci nie są takie głupie, w pewnym wieku doskonale wiedzą w czym rzecz, a życie w rodzinnym kłamstwie bardziej niszczy im psychikę niż prawda. Oczywiście pozostają utarczki z otoczeniem i problemy psychologiczne dziecka przez to, że na ogół musi skrywać prawdę, żyje w lęku przez wyśmianiem, wytykaniem palcami albo staje się ofiarą rówieśników. Te dzieci często w naszym kraju izolują się. Tylko czy to wina pary homoseksualnej? Raczej nietolerancji społeczeństwa i krzywdzących stereotypów. Na pocieszenie – dzieci par homoseksualnych są bardzo mądre, poważne choć przedwcześnie dorosłe, co może nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale po tym co przeszły w dzieciństwie, mają dużo więcej siły i mądrości w zmaganiu się z dorosłym życiem.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



 mandala2-111.02.2013, Warszawa

  • Aniu, która rozumiesz więcej

To, co piszesz otwiera mi oczy i każe spojrzeć na sprawę wychowywania dzieci przez rodziców homoseksualnych nieco inaczej. Masz rację, to jest fakt. Spora grupa gejów i lesbijek próbuje z różnych powodów przykroić się do związków heteroseksualnych i rodzą się dzieci. I to okrutne, gdy znajdują się teściowe oraz byli, próbujący, w przypadku rozpadu związku, rozerwać więź dziecka z rodzicem homoseksualnym. Zderzenie z innością mamy czy taty jest dla dziecka na pewno trudne, ale odebranie go całkowicie to może być śmiertelny cios dla delikatnych uczuć, poczucia bezpieczeństwa i stabilności jego świata. Rozumiem też potrzebę, by dopełnić związek pary homoseksualnej trzecim bokiem trójkąta miłości – dzieckiem. Ale… Zaraz dzwoni mi w głowie, że przecież dziecku dwóch kobiet czy dwóch mężczyzn brakuje wzorca drugiej płci. Czy nie zaowocuje to jego homoseksualizmem? Co na to nauka i badanie nad zachowaniami i tożsamością płciową? Wiem tylko, że homoseksualizm może zrodzić się na różnych etapach rozwoju jeszcze w łonie matki, mają na to wpływ i geny, i działanie hormonów. A czynniki środowiskowe? Tu zaczyna się moja niewiedza, a z niewiedzy, jak wiadomo często rodzą się uprzedzenia i stereotypy. Co tu kryć, mam trudność z zaakceptowaniem adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Choć jak pomyślę sobie o tych okrutnych heteroseksualnych rodzicach zastępczych, którzy zakatowywali dzieci na śmierć… I przypomnę sobie różnych kolegów wychowywanych przez samotne matki – niestety, byli często mocno porąbani. Chyba nie ogarniam…

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-111.02.2013, Olecko

  • Aniu dociekliwa

No właśnie. Choć ten sam problem występuje u par homoseksualnych posiadających biologiczne dziecko jednego z partnerów, najwięcej emocji budzi adopcja dzieci przez takie pary – dziecko nie wychowuje się w normalnym układzie, gdzie jest trójkąt mama-kobieta, tata-mężczyzna i dziecko. Przypomnę w tym momencie, że ten „zdrowy” układ nie występuje także w przypadku, gdy rodzic wychowuje dziecko samotnie, co przecież nie jest zabronione.
Moje doświadczenie pokazuje, że dużo więcej szkody przynosi brak trójkąta niż ta sama biologiczna płeć jego dwóch rodzicielskich boków. W parach homoseksualnych partnerzy dzielą się rolami – jedno występuje bardziej w rolach kobiecych, drugie w rolach męskich. Dzieciak często ma matkę i ojca nie tylko z nazwy bardziej, niż w tradycyjnych rodzinach. A fakt, że tak jak dzieci mające rodziców różnej płci mierzy się z istnieniem rodzicielskiej sypialni, jest rozwojowo ważniejszy niż tej sypialni brak. Natomiast nie udowodniono, że homoseksualni rodzice stają się wzorcem homoseksualnego związku, który następnie będzie powielany w dorosłym życiu dziecka. Homoseksualizm to coś bardzo złożonego, nie można go wypromować, zachęcić do niego czy wmówić. Na ekspresję genów nie bardzo można wpływać, a czynniki środowiskowe, które oprócz genów warunkują orientację seksualną, mogą tak samo wystąpić w parach homo-  co heteroseksualnych. Choć doświadczenie pokazuje, że to właśnie w typowych rodzinach częściej występują nieobecni, niedostępni, okrutni ojcowe czy matki i tęsknota za bliskością z rodzicem tej samej płci.
Poza tym ani samotne matki i ojcowie, ani pary homoseksualne nie żyją na bezludnej wyspie. Jeśli żyją w normalnym, przyjaznym środowisku, role brakującego pierwiastka męskiego czy żeńskiego pełnią ciotki/wujkowie, babcie/dziadkowie, przyjaciele domu, wychowawcy od przedszkola począwszy (choć tu z pierwiastkiem męskim może być kłopot:)) , itd., itp. Dlatego dyskusja nad prawem do adopcji przez homoseksualistów ma sens dotąd, dokąd będą na świecie ludzie, którzy to potępiają, a więc ci, którzy tak naprawdę decydują o jakości życia takiego dziecka. A czy lesbijki czy geje są dobrymi, odpowiedzialnymi rodzicami, to zadanie specjalistów od adopcji, aby rzetelnie sprawdzić, tak jak w przypadku par heteroseksualnych.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani: zrób sobie loda

 zdrada, seks, miłość, panienki, seksualny, zdrada, kiła, HIV, dowód miłości29.10.2012, Warszawa

  • Aniu, po październikowym śniegu

Czy szukać wspólnie faceta na seks dla żony albo dać mężowi na panienkę, kiedy nie ma się ochoty na seks to dowód miłości? Czy przeciwnie, ubrany w otwartość i nowoczesność komunikat: Idź się pieprzyć gdzie indziej, a mnie daj spokój? Właściwie to nic nowego. Takie seksualne układy znała i opisywała Gabriela Zapolska. Ale w mojej, może już z wiekiem coraz bardziej konserwatywnej głowie, to się nie mieści.
Po pierwsze, zaraz widzę cały pakiet jednostek chorobowych, który można po seksie z profesjonalistą/tką przynieść do domu: HPV (brodawczak ludzki), HSV (opryszczka), Gnorrhoea (rzeżączka), Trichomonas vaginalis (rzęsistek pochwowy), Chlamydia trachomatis, żeby nie zapomnieć o starej dobrej kile i HIV.
Po drugie, taki sposób prowadzenia życia seksualnego budzi we mnie poplątane reakcje: protest, jakby ktoś naruszał coś fundamentalnego (choć daleko mi do fundamentalizmu katolickiego), wrażenie, że coś tu jest strasznie nie w porządku (dysonans poznawczy?), pytanie, co oni mają z tej seks-gimnastyki z byle kim (menopauzalne stetryczenie?), wątpliwość czy taki seks z kim innym nie rani (?) i że to dziwny jakiś związek.

Druga część mnie ma inne wątpliwości. Czy przypadkiem na starość nie robię się pruderyjna? Skoro zainteresowani nie mają z tym problemu to dlaczego ja mam? W końcu to ich życie, a nie moje. Może dlatego, że to wszystko wydaje mi się takie okropnie racjonalne i dziecinne zarazem. Ja chcę tak i tak. Ty mi tego nie dajesz, więc idę po to gdzie indziej. Ja bym się bała na to zgodzić, ale widać teraz ludzie odważniejsi, albo wierzą w moc umów i ustaleń. Zresztą chyba specyficzni ludzie, bo ci o których czytałam we wspomnianym w poprzednim wpisie tygodniku, to chyba nie jest średnia krajowa.

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-102.11.2012, Olecko

  • Aniu, po zapaleniu zniczy

A ja się zastanawiam, czy nie szkoda im życia na taki związek.

Pewnie to Dzień Zmarłych mną powoduje. To taki czas, gdy pacjenci zwracają uwagę na zmarłych a ja dzięki nim dowiaduję się, że znowu ktoś od nas odszedł. Każdego dnia ktoś dla kogoś ważny umiera. Rak pokrzyżował plany zawsze głodnej życia Annie Laszuk – zmarła 13 października. Parę dni temu umarła Joanna Sałyga, piękna młoda kobieta przez dwa lata walcząca z rakiem, czym dzieliła się z innymi na blogu. Rok temu rak pokonał Andzię, której blog o jej nieboraku został blogiem roku 2010. Specjalnie nie piszę jak gazety – „przegrały z rakiem”, bo każda wygrała lepsze życie od niejednego dożywającego setki.

Pani Anna Laszuk podobno rozstała się z partnerką na kilka miesięcy przed tym, gdy dowiedziała się o chorobie. Jej znajomi mówią, że zamknęła się przed ludźmi, gdy zaczęła być słaba. Zawsze była „silną babą”, może nie mogła znieść, by widzieli ją inną. Myślę o tym ze smutkiem i z nadzieją, że może było inaczej, że jednak był ktoś, przy kim mogła być słaba i z kim mogła być blisko.

I Andzia od nieboraka i Aśka z „do czego przyda się chustka” walczyły i umierały, ale przede wszystkim mogły na nowo odkryć życie mając przy sobie kochających partnerów. I gdy czyta się ich zapiski, nawet biorąc poprawkę, że w blogu nie wszystko się pisze, czuć bliskość, intymność także, a może zwłaszcza, w ich sypialniach.
Wyobrażasz sobie ten rodzaj bliskości, oddania w związku, w którym dowodem na miłość jest wyprawienie partnera po seks gdzie indziej? W związku, w którym jest zgoda, by nie było intymności? By cielesny aspekt miłości wynoszony był na zewnątrz? W którym miłości nie wyraża się w seksie? A może nie ma miłości? Tylko po co wtedy marnuje się czas? Dla wspólnego konta w banku, dzieci, wygody? Naprawdę nie szkoda im życia?
Czy muszą odkryć, że mają raka, żeby to zrozumieć?
I to wszystko, co mam dziś do powiedzenia.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , | 3 komentarze

blog ani ani: zdrada. I co z tego?

 zdrada, małżeństwo, Zbigniew Zamachowski, Monika Richardson, romans, związek, para30.09.2012, Warszawa

  • Aniu,

Ile wolności w związku? Na jak wiele można sobie pozwolić? Czy zdrady i romanse to po prostu dzisiejszy styl związku i nie ma się czym przejmować? Według badań CBOS co trzeci Polak czy Polka zdradza. Ale związki się od tego nie rozpadają, co więcej otoczenie romansowicza (lub romansowiczki) ma dla nich pełne zrozumienie i broń Boże niczego nie krytykuje. Przynajmniej tak deklarują ankietowani. Czytałam to wszystko w jednym z tygodników z mieszanymi uczuciami. Znam rzecz od jednej i drugiej strony – agresora, który zdobywał zajętych mężczyzn i ofiary, która dowiedziała się, że tak na poważnie to jest ta druga. I cała rzecz nie wydaje mi się taka lekka, łatwa i przyjemna.
Podobno wszystkiemu winne są plotkarskie media. Skoro Richardson i Zamachowski przed całą Polską obnoszą się ze swoim związkiem zbudowanym na gruzach dwóch rodzin, skoro p. Smoktunowicz na oczach tłumów wygarnia męża p. Rusin, a p. Rusin pisze całą książkę o tej sprawie – to dlaczego Kowalski nie może zdradzić Kowalskiej albo Kowalska przyprawić rogów Kowalskiemu? Ponoć, skoro o zdradzie mówi się powszechnie, to rzecz staje się powszednia i normalna.

Nie chcę wyjść na moralizatorkę albo Katona, który sądzi ludzkie postępowanie. Nie mam zamiaru machać Dekalogiem. Wiem dobrze, że w życiu człowiek musi sobie radzić z różnymi impulsami, pragnieniami i podszeptami nieświadomości. NIE POTĘPIAM! Ale też nie wydaje mi się, żeby zdrady i rozwalanie związków to była bułka z masłem.
Miłość, najlepiej ta szalona, niezwykła, jest świetnym sztandarem, którym można machać wdzierając się na terytorium cudzego związku. Poryw serca, szał namiętności… Ja się przyjrzałam dokładnie temu, co kryło się za moimi podbojami. I okazało się, że miłości to było tam najmniej. Nawet tej do siebie samej. Motywy, które mną kierowały, kiedy wyciągałam ręce po zajętych facetów były niezbyt szlachetne, żeby nie powiedzieć żałosne:

a. Bezwzględne dążenie do zaspokojenia własnych potrzeb, według sentencji: „Jeśli czegoś nie wolno, ale się bardzo chce – to można”. Zgrabne zdanko, ale to, że czegoś bardzo chcę, nie znaczy, że w imię tego mogę krzywdzić. Wiem, że zawsze można się usprawiedliwić, sama to robiłam: on nie jest szczęśliwy, ich małżeństwo już nie istnieje, ona go nie rozumie, ze mną jest szczęśliwszy, mnie się też coś od życia należy, nie my pierwsi i nie ostatni. Tylko, co to zmienia? Jeśli pakuję się do cudzego związku to jestem agresorem, takim co to szlaban, o 4.30 nad ranem… Nie było fajnie, kiedy zdałam sobie z tego sprawę, oj, nie było! Kiedy słucham jak mamy zakopane w pieluchach i kaszkach, w przerwach między karmieniami ogryzają paznokcie z niepokoju, że w pracy u męża laski tylko ostrzą pazury na sfrustrowanego seksualnie młodego tatę, to wydaje mi się to strasznie nie w porządku. Ale dopiero dzisiaj.

b. Zawistne niszczenie tego, co ktoś ma, a ja nie. Myślę, że za zdradami bardzo często kryje się zwykła zawiść. Bardzo pragnę, by mnie ktoś kochał i nie mogę patrzeć, że inna kobieta to ma. Nieobca jest mi satysfakcja, że oto tym razem to ja zabrałam kogoś innej kobiecie, a nie ona mnie. Ale jakoś nic na tym nie udało mi się zbudować. Przeciwnie – krzywdziłam siebie, pakując się w związki bez przyszłości. I zazdrościłam tym, którym nie zabrakło determinacji, by rozbić jakieś małżeństwo i zdobyć mężczyznę dla siebie. Plotkarskie pisma opisują co z tego wynika, wide: p. Dereszowska i p. Grabowski.

Nie oceniam. Ale niech nikt mi nie wmawia, że to proste – ktoś mnie zdradził, ja kogoś zdradziłam i jest OK. Kochamy się dalej. Że takie czasy, rodziny patchworkowe, a seks to po prostu wymiana usług. Ty masz dużego, ja ochotę – nikomu nie robimy krzywdy. Chcę i mam prawo swoje chcenie zaspokoić. Jeśli ktoś chce być do śmierci wielkim dzieciakiem – to niech będzie. Ale niech mi nie wmawia, że to dobre życie.

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-103.10.2012, Olecko

  • Aniu,

Ale zadałaś temat! Temat wielki jak ocean i w dodatku w kształcie trójkąta. A w trójkącie trzy wierzchołki, czyli każdy widzi z innej perspektywy. I na pewno nie jest to bułka z masłem! Przy okazji przypomina mi się wywiad z Wojciechem Eichelbergerem, który przeprowadziłam tysiące lat temu;) Miał tytuł „Ile miłości, tyle wolności”. Ja byłam wówczas naiwną adeptką psychoterapii a pan Wojciech właśnie w trakcie słynnego romansu ze swoją pacjentką/studentką, rozdmuchanego po latach przez media, które przejęły pałeczkę po zdradzonym, domagającym się sprawiedliwości mężu. Ale gdy W.E. udzielał wywiadu, nikt jeszcze o tym nie wiedział, a ja po omacku błądziłam po świecie swoich pacjentów i własnym. Przy okazji niniejszym zdradzam sekret, że nikt nie rodzi się psychoterapeutą, a zostaje nim błądząc z początku, na szczęście pod czujnym okiem mądrzejszych od niego, taką ma przynajmniej nadzieję, bo jak widać nawet powszechnie uważani za mądrych – błądzą. Jedyna pociecha w tym, że nauczeni na błędach z przeszłości psychoterapeuci wzmocnili systemy wsparcia i kontroli w swoich szeregach.

Kłopot z romansem jest taki, że jest nadzieją na zaspokojenie. Przeróżnych, przemożnych potrzeb. Z chęci, a może właściwiej byłoby powiedzieć – z przymusu ich zaspokojenia tworzymy całe systemy ideowe tłumaczące zdradę czy wdzieranie się w czyjś związek i nie liczenie się z innymi. I teorie, że tak musi być… Pamiętam takie pytanie/dowcip sprzed lat, które zadawali sobie koledzy: czy wolałbyś mieć żonę brzydką, ale tylko dla siebie, czy piękną, którą musiałbyś się dzielić z innymi? Puenta była taka, że lepiej wspólnie zjeść kawałek tortu, niż g… samemu.

Obawiam się, że wymaga ogromnej dojrzałości, wiedzy o sobie oraz rozbudzonej troski i empatii, by w pewnych okolicznościach nie ulec pokusie romansu. Nie mylić z byciem masochistą (tego od wyższości moralnej), zazdrośnikiem, który o swoje nieuświadamiane pragnienie zdrady posądza innych, prowokując ich w końcu do tego, czy zawsze świętą plującą na to, czego mieć nie może. Oczywiście to, że trudno się ustrzec, to żadne usprawiedliwienie. Najlepiej byłoby rozpoznać, co nami kieruje, zanim się stanie, ale jak się nie uda, pozostaje obowiązek spożytkować wyniesioną wiedzę i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Zdrada, bez względu na to, na którym wierzchołku trójkąta jesteśmy, to jeden z tych momentów w życiu, który daje nam wiedzę o sobie oraz o związku, który nosimy w swojej głowie a następnie próbujemy odtwarzać w życiu. Nieskorzystanie z tej wiedzy to największy grzech, większy niż zdrada. Bo błądzić ludzka rzecz, ale bez wmawiania sobie, że fakt błądzenia zdejmuje z nas winę. I znowu – tylko wówczas, gdy poczujemy się winni za romans, bez względu na to, czy zdradzamy, czy jesteśmy zdradzani, czy jesteśmy powodem zdrady, mamy szansę dorosnąć do trwałego, dojrzałego związku. I oczywiście najlepiej byłoby, gdyby to bolesne dorastanie odbyło się w wirtualnym świecie naszych marzeń i pragnień, gdyby impulsom towarzyszyła myśl, która nie musi stać się czynem, tylko prostą drogą prowadzi do wglądu w nasze Ja. Najlepiej… ale bywa różnie. Najczęściej wygląda to tak – jak sami nie doświadczymy na swojej skórze, to niczego się nie nauczymy.

Romans, zdrada to powrót do przeszłości, taka wycieczka w głąb siebie, w miejsca, gdzie coś się domaga spełnienia lub szczęśliwego zakończenia. Problem w tym, że szczęśliwe zakończenie jest zupełnie inne, niż to, na które nadzieję daje romans. No i romans i zdrada to także ucieczka.

Po pierwsze są przejawem niemowlęcego stosunku do matki przeniesionego na „prawowitego” partnera. Miłość ma być bezwzględnym zaspokojeniem, usprawiedliwia więc niszczenie i eksploatowanie do woli. Zdrada wynika z braku, z frustracji a więc niemowlęcego dążenia do stanu absolutnego spełnienia pragnień. To nic, że niszczy podstawy związku – zaufanie i bliskość, przecież jest „złem koniecznym” na drodze do ukojenia.

Po drugie niemowlęca zachłanność i brak zgody na ograniczenia sprawiają, że partner nie zadowalając nas w pełni musi zostać uzupełniony kochankiem/kochanką – w ten sposób próbujemy osiągnąć złudzenie, że można mieć wszystko. Żona/mąż to za mało, kochanka/kochanek też nie wystarcza, muszą istnieć razem, by nie dosięgło nas to, że wybór jednego partnera to zawsze strata pewnych możliwości. Zostały w tych, których nie wybraliśmy. Ale gdybyś wybrała tamtego, straciłabyś to, co masz teraz. Idealna matka nie istnieje tak jak idealny facet czy kobieta. Ale można to obejść. Albo prowadząc podwójne życie np. z dwiema uzupełniającymi się kobietami, albo zmieniając kochanków jak rękawiczki z chwilą, gdy już nie karmią złudzeń, albo zamieniając żonę, gdy pada mit, że jest idealna, na kochankę, a tę, gdy jest już żoną, na kolejną kochankę, a tę, gdy jest już żoną na kolejną…

Po trzecie – wyważanie zamkniętych drzwi od sypialni rodziców. Jak to? Zamknięte? O nie! Nierozwiązany konflikt edypalny, wyśmiewany powszechnie, to najczęstszy powód wyciągania z sypialni „tatusia” lub „mamusi”, a także prowokowanie, by partnera ktoś z sypialni zabrał. Sypialnia ma nie być zamknięta, drzwi muszą być uchylone, byleby nie poczuć się wykluczonym! Wykluczenie – uczucie bez którego nie dorośniemy, mylone z odrzuceniem, dla większości jest nie do stolerowania.
Paradoksalnie, dążąc do zaprzeczania wykluczeniu, kochanka/kochanek proszą się o nie – w rodzinne święta, weekendy, w chwili, gdy ukochana osoba wyskakuje z łóżka, by zdążyć do domu.

Po czwarte romans jako podtrzymywanie ekscytacji oddalającej od świadomości upływającego czasu, od strat różnego rodzaju (np. utraty pozycji pępka świata, którą odebrało urodzone dziecko) a więc od przeżycia żałoby, oraz pseudo-ucieczka przed nieuniknionym kroczeniem w jedną możliwą stronę, czyli w stronę śmierci. Stałość, poczucie bezpieczeństwa w trwałym, dojrzałym związku bez zdrad i romansów konfrontuje z codziennością, ograniczeniami, deficytami, jako stałym elementem życia. Gdy przestajemy się miotać, szukać, gdy osiadamy, mamy czas i miejsce w sobie na refleksję. A ta bywa trudna i bolesna.

Po piąte i dziesiąte, mnóstwo funkcji pełni, w zależności od momentu w życiu i związku, zawierających się i nie w poprzednich punktach, ale przypomnijmy parę klasycznych powodów, np. romans mężczyzny, którego żona jest w ciąży. Nie może znieść zazdrości, że kobieta nosi w łonie dziecko, a więc ma z kimś nierozerwalny, najsilniejszy z możliwych związek – on też taki chce mieć! Albo kochanek/kochanka jako trzecia noga w stołku, by chronić małżeństwo, które na dwóch nogach nie jest w stanie ustać. Albo sposób na szantażowanie partnera (przestanę romansować, gdy się zmienisz), sposób na ratowanie małżeństwa, bo nic go tak nie scali z powrotem (szkoda, że na krótko), jak wspólna walka z byłą kochanką/kochankiem, nie mówiąc o sposobie na udowodnienie, że jest się ważnym dla męża/żony, skoro tak o mnie walczy! (gorzej, jeśli nie walczy, tylko odchodzi), albo tak atrakcyjnym i upragnionym, że ktoś dla mnie jest gotowy porzucić rodzinę…
Zapomniałabym o znanym wszystkim psychoterapeutom romansie zastępczym, bo skoro nie można z rodzicem czy z terapeutą… Oczywiście pacjent nie jest świadomy swojej motywacji, a na powyższą interpretację reaguje oburzeniem. Namiętna miłość podczas psychoterapii blokuje ją i właściwie, z punktu widzenia leczenia, jest czasem straconym, dotąd, aż spadną łuski z oczu. Romanse dobre są także na rozstania z psychoterapeutą, by nie przeżywać jego niedostępności. Dobre oczywiście w cudzysłowie.

Może coś w tym jest, że powszechność zdrady czyni ją czymś zwykłym. Jest czymś zwykłym, bo wynika ze zwykłych problemów. Romans to typowy sposób radzenia sobie z różnymi, typowymi problemami w związkach. Przede wszystkim z problemem nieumiejętności bycia w „zwykłym” związku. Ale to nie jest bułka z masłem. Raczej taka, w której do masła dodano pokruszone szkło. Bardzo rani i to każdego, niezależnie od miejsca w trójkącie. Choć niektórzy wydają się mieć gardła pancerne. Współczuję, bo nie mogą zaznać ukojenia, za którym tak gonią. Oczywiście nie tego niemowlęcego, krótkotrwałego uczucia, że jest się sytym i niczego już nie potrzeba, niestety tylko do czasu, gdy głód wróci, a wróci, bo takie już życie niemowlaka:) Ukojenia na dłuższą metę, jedynego możliwego w życiu – wewnętrznego spokoju i satysfakcji, które niesie dojrzałość.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani: nie ma sezonu ogórkowego – ciąg dalszy

 kryzys wieku średniego, śmierć, narcyz16.08.2012, Warszawa

  • Aniu,

Słowo reparacja kojarzy mi się z reparacjami wojennymi, o których uczyłam się na historii w szkole, przy okazji przerabiania II wojny. Wtedy wydawało mi się, że temu co się stało nie można nijak zadośćuczynić, tak było straszne, okrutne, wręcz sadystyczne. Suma krzywd na świecie wydawała mi się większa niż dobrych uczynków. I nie do zmiany, nie do odrobienia. Bo co może jeden mały miś wobec całego zła wszechświata? I przez długi czas kierowało mną przekonanie, że trzeba dbać przede wszystkim o siebie, bo nikt o mnie nie zadba. Klasyka perspektywy czubka nosa!

Ja, moje, ewentualnie mojej rodziny, mojego plemienia – to wydaje się takie naturalne. W końcu jest praktykowane od tysiącleci i każdy antropolog, socjolog czy inny -log dostarczy naukowych podstaw twierdzeniu, że koszula… itd. Tylko skąd się biorą ludzie, którzy potrafią robić coś więcej, coś dla innych albo dla ogólnego dobra? Czy to potrzeba uznania nimi kieruje, oczekiwanie wdzięczności, napawanie się przekonaniem: o Boże, jaki jestem dobry i szlachetny?! To zyskało nawet miano pozytywnego egoizmu – że robimy innym dobrze, bo w ten sposób robimy sobie dobrze. Tak jak osiołki na rysunku kolportowanym na Facebooku. Są do siebie przywiązane i mają dwa żłoby po przeciwnych stronach. Każdy ciągnie do swojego, więc walczą ze sobą, przyduszają się ciągnąc w przeciwnych kierunkach, a żłobu żaden dopaść nie może. Wreszcie idą po rozum do głowy – przestają walczyć i pysk w pysk opróżniają jeden żłób, a potem zgodnym stępem udają się do następnego. To tylko udane porozumienie o wzajemnej współpracy – ale zawsze coś.

Teraz, kiedy trzeba ostro walczyć o przetrwanie, znowu spojrzenie często zatrzymuje mi się na czubku nosa. Masz rację – nie da się dojrzeć i już być dojrzałym na wieki wieków amen. Przychodzą trudne chwile i trudne decyzje. Za sukces poczytuję sobie, że już nie uważam, że świat robi mi na złość. Idzie własnym torem, ja go specjalnie nie obchodzę, i to ja muszę reagować, przystosowywać się do okoliczności. I wybierać. Czasem rozstawać się. Nie tylko z osobą. Także z pomysłem na siebie i własne życie. Przez lata wydawało mi się (a może to była iluzja?), że pisząc mogę coś zmienić, poinformować o czymś ważnym, potrzebnym, istotnym. A dziś mam poczucie, że pada zbyt wiele słów. I że by robić coś sensownego, trzeba robić coś konkretnego. Od gadania czy pisania niczego dobrego nie przybędzie. Nie jestem już przywiązana do siebie – dziennikarki. Nie wiem w jakim stopniu jest to postęp w budowaniu własnej, niezależnej od rozmaitych przypisań tożsamości, a w jakim wynika z tego, że prestiż zawodu dziennikarza jest dziś żaden i sensowne pieniądze też trudno pisaniem zarobić. Słowo staniało – w każdym znaczeniu.

Każdy ma coś do naprawienia. Osobiście i w bardziej ogólnym planie. Mnie gryzie, że własnymi rękami budowałam świat, w którym ludzie interesują się bardziej tym, jak wyglądają i jak są odbierani, niż co czują, dlaczego tak się czują i jak inni mogą się czuć w związku z tym, co oni robią i mówią.

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-119.08.2012, Olecko

  • Aniu,

Piszesz – za wiele słów. Za wiele, a jednocześnie tak mało ważnych. Moim zdaniem z tego samego powodu. Jeśli słowa mają służyć wypełnieniu koryta jednemu z osłów, czyli mnożeniu zysków jakiejś grupie ludzi zainteresowanej tylko swoim dobrobytem, przestają służyć temu, do czego są stworzone – przekazywaniu wiedzy i mądrości, zwiększaniu zasobów, z których czerpać mogą wszyscy.

Kiedy robisz TYLKO DLA SIEBIE (a także dla tych z którymi się utożsamiasz, których nieświadomie uważasz za część siebie, czyli na ogół dzieci, najbliższą rodzinę, swoją firmę), musisz robić przeciwko reszcie. Tak jak pisałaś, jest wtedy tylko jedno wyjście – nachapać się ile wlezie nie oglądając się na innych. Inni stają się wrogami czyhającymi na to, czego ty potrzebujesz. Albo ty zaspokoisz swoją potrzebę kosztem nich, albo oni swoją kosztem ciebie. Jeśli zjecie po równo, każdy będzie o połowę mniej syty. Tak zwane kompromisy to tylko oddawanie części z całości, którą by się miało, gdyby nie trzeba było się dzielić. Kompromisom zawsze towarzyszy zgrzytanie zębami i poczucie straty. Innym rozwiązaniem jest „coś za coś” czyli handel wymienny. Jak ty mi dasz kosztem siebie to, czego bardzo chcę, to ja ci dam coś, czego ty chcesz, choć mógłbym wziąć tylko dla siebie. Gdy ty mi dasz teraz, to ja ci dam potem. A jak nie dasz, to nie licz na to, że ja ci kiedyś coś dam. Większość ludzi tak radzi sobie w związkach.

Wszędzie tam, gdzie jesteśmy zależni od siebie, w końcu pojawią się sprzeczne potrzeby i interesy. To jeden z powodów rozczarowania zakochanych – mija pierwsza faza miłości, czyli stan złudzenia, że jesteśmy tacy podobni i pragniemy tego samego, i pojawia się nieunikniony konflikt: „Ja potrzebuję czegoś, nie mogę bez tego żyć, a tobie to przeszkadza, boli cię i czujesz, że jak się zgodzisz, będziesz cierpieć w imię zrobienia czegoś dla mnie.” Znasz to, nie? Z tego powodu rozpadają się związki. Bo są konflikty, gdzie deal nie rozwiązuje sprawy, a kompromis zbyt stoi już kołkiem w gardle. Czyli każdy osioł ciągnie w swoją stronę i w dodatku jeden ma w żłobie to, co lubi najbardziej, a czego drugi nie cierpi, i odwrotnie. Dlatego współpraca z Facebooka nie wchodzi w grę. Jest tylko taki wybór – albo pierwszy osioł zaspokoi głód, a drugi pozostanie głodny, albo pierwszy będzie cierpiał głód, podczas gdy drugi się naje. Związek takich osłów to ciągła wojna, wzajemne pretensje, poczucie krzywdy i bycia wykorzystanym. Zaraz spytasz, jakie jest wyjście.

Pozostańmy przy osłach. Wszystko rozbija się o to, jak bardzo się kochają, jak bardzo im na sobie zależy i nie chodzi o miłość altruistyczną ani matki do swego niemowlęcia, dla którego poświęciłaby życie. Nie mówimy też o świetnym sposobie na wywyższanie się jednego osła nad drugim, o narcystycznej potrzebie czucia się lepszym i wyjątkowym, bo gotowym do poświęceń. Ani o sposobie na życie charakterystycznym dla ludzi wyrosłych z głodzonych niemowląt, które nie mogły wyrażać wściekłości, że ktoś o nie nie dba, bo zmarnowałyby siły niezbędne do przeżycia. Nauczyły się więc dawać innym to, czego w rzeczywistości same potrzebują. To mechanizm obronny – przemieszczanie własnych potrzeb na innych, by nie czuć swoich i nie poczuć wściekłości, że nikt nie chce ich zaspokoić, a przy okazji pokazywanie innym, jacy powinni być. Dramatem tych osób jest, że są lepsze od Salomona i jakimś cudem wciąż nalewają z pustego (bo przecież same są wygłodniałe, a karmią),  przez co wyczerpują ostatnie rezerwy, wykańczają się i popadają w choroby.
Nie, mówimy o osłach, które w równym stopniu są zainteresowane swoim dobrem, jak i dobrem związku. Dla których dobro związku jest jednocześnie ich dobrem. Tak bardzo zależy im na związku z drugim osłem, że dokonują nieustannego wyboru – czy bardziej zależy mi na swoim osobistym celu i mam gdzieś partnera i koszty takiego rozwiązania, czy też ważniejszy w tym momencie jest dla mnie związek, by był, by miał się dobrze, by można było cieszyć się szczęściem z bycia w nim? Prawda, że zmienia się perspektywa? To nie jest już wybór między sobą a tym drugim, tylko między sobą jako indywiduum a sobą w związku. I tu znowu niestety nie da się ustalić tego raz na zawsze. Dojrzały człowiek będący w związku za każdym razem musi to rozważyć od nowa.

Niestety rzadko jest tak, jak z kotem. Że robimy dobrze jednocześnie sobie i partnerowi.
Gdy głaszczemy kota i nam jest przyjemnie, i kotu –  ta metafora sprawdza się w udanym seksie. Na ogół jest tak: czy zrobić coś dla partnera, co mnie niemiłe, a jemu wręcz przeciwnie. Wtedy mamy dwa wyjścia. Jedno – możemy skupić się na tym, jak bardzo będziemy czuć się wykorzystani, gdy to zrobimy, jak bardzo będzie to przeciwko nam i utonąć w poczuciu krzywdy albo wściekłości, że znowu… Drugie – zrobić to dla związku. Jeśli związek jest dla nas ważny, chcemy by miał się dobrze, będzie to również wybór DLA SIEBIE, bo przecież nasze szczęście zależy też od tego, jaki jest nasz związek, ale to DLA SIEBIE jest jakieś inne, jakby nieco szersze. Granica jest oczywiście cienka, łatwo spaść w zrobienie czegoś wbrew sobie, co narusza nasze prawo do bycia sobą, do chronienia swojego Ja. Zawsze to będzie okupione konfliktem wewnętrznym, jednak zmiana perspektywy sprawi, że większość rzeczy, o które walczymy z partnerem, okaże się mało istotna, a sama walka – tylko udowadnianiem niezależności i dominacji z lęku przed byciem zależnym.

No to teraz przenieś to sobie na kulę ziemską, przyrodę i ekologię, naród, społeczność lokalną… Jeśli zobaczysz tę drugą, „prozwiązkową” perspektywę, uświadomisz sobie, że reszta ludzi, świat, zasoby natury, to coś, od czego zależy Twoje życie, życie najbliższych, również w następnych pokoleniach, że dbanie o innych, o przyrodę, o spuściznę to jednocześnie dbanie o siebie i swój los. Gdy widzimy nasz wkład w troskę o środowisko, segregacja śmieci nie jest tylko przykrym obowiązkiem, zakup nieco droższego środka do prania – tylko czymś, co uszczupla nasz portfel, a rezygnacja z przejechania dużym samochodem kilku przecznic dalej na rzecz autobusu czy roweru niezrozumiałym wyrzeczeniem, lecz dbałością o NASZE miejsce do życia. To miejsce czynimy bardziej przyjaznym dbając o stosunki z ludźmi a nie interesownie udając miłych. Patrząc dalej i szerzej dostrzegamy nasz związek z tym, co nas otacza, w czym żyjemy i co jest nam do tego życia niezbędne i odechciewa nam się eksploatować i niszczyć, wolimy o to dbać. Troska jest tym, co naprawia świat. A w lepszym świecie jest nam lepiej, tak jak w związku. I nie ma w tym żadnego romantyzmu, nawiedzenia, czy New Age. To tylko przejaw dojrzalszej pozycji depresyjnej, o której już tyle razy pisałam. A pierwszym krokiem jest poczucie winy, np. to, które Cię męczy – że przyczyniłaś się do budowania pustego, próżnego, narcystycznego myślenia obowiązującego w kolorowych magazynach. Gdy uciekamy od poczucia winy, pozostajemy przyduszonym/przyduszającym innych osłem, który z klapkami na oczach nie widzi niczego, poza swoim żłobem, a potem budzi się w zdewastowanym świecie, zarówno tym na zewnątrz jak i w sobie.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , | 1 komentarz

blog ani ani: nie ma sezonu ogórkowego

 kryzys wieku średniego, śmierć, narcyz27.07.2012, Warszawa

  • Aniu, zajęta budowaniem,

Jestem kompletnie de mode, pardon – oldskulowa. Trzymają się mnie tematy mało widowiskowe i tak trudne, że aż samej mi ciężko o tym pisać. A tak długo mi się udawało… Przechodziłam obok nich, zamykałam oczy, udawałam, że mnie nie ma, że ich nie ma albo że mnie nie dotyczą. Jak się okazało, głównie ze strachu. A kiedy przestałam się bać – złapały mnie za gardło, i tak stoję już przeszło miesiąc ze ściśniętym sercem wobec nieodwracalnego.

Niby też jestem zajęta, życie wymaga, żeby się wyrabiać, układać, przystosowywać albo czujnie odmawiać, żeby potem nie było łyso. Ale już mnie nie znieczula. Mimo że jest bardziej intensywne niż kiedyś, szybsze i bardziej wymagające. Ale nawet kiedy padam ze zmęczenia albo pochłania mnie coś, co robię – cały czas CZUJĘ. Czuję ŻYCIE – nie przerażają mnie jego różnorodne, nie zawsze fajne przejawy, nie muszę się chować. Jak mnie kopnie to się pozbieram, a czasem udaje mi się zrobić zręczny unik i jestem cała zadowolona. Ale czuję też ŚMIERĆ i z tym mam jeszcze kłopot.

Udało mi się prześliznąć obok niej, kiedy gromady ludzi płakały i zaklinały Boga, gdy umierał Jan Paweł II. Pozostałam letnia, kiedy spadł samolot pod Smoleńskiem. Czułam tylko wielkie współczucie dla tych, którzy zostali i płakali. A 12 czerwca, zaraz po tym, kiedy Lewandowski strzelił gola Grekom, dostałam wiadomość, która sprawiła, że poczułam się jakby piłka wylądowała na mojej głowie. Ciężki udar.

To nie była ani moja siostra, ani bardzo bliska przyjaciółka. Ale koleżankowałyśmy się i współpracowałyśmy. Łączyło nas wspólne widzenie świata i to, że mogłyśmy różne rzeczy w sobie wzajemnie podziwiać. Coś zaczynało się budować. Wtedy w czerwcu było dramatycznie, ale tliła się jeszcze nadzieja, a raczej liczenie na cud. Ale cudu nie było. I to pierwsze z czym nie mogę sobie poradzić. Jak to? Żeby tak nie było happy endu? Żadnego doktora House’a, który znajdzie wyjście z sytuacji bez wyjścia?

I poczucie winy. Gdzieś w okolicach Bożego Ciała przemknęło mi przez głowę, żeby do Agnieszki zadzwonić, ale coś się działo, coś mnie odciągnęło od tego. Już nawet nie pamiętam co. A TO stało się prawdopodobnie właśnie w tym czasie. Może gdybym zadzwoniła… Wiem, że kiedy TO ją zaatakowało była sama. Nawet nie mogę myśleć o tym, czy była bardzo przerażona i bezradna. Słabo mi. Wiem, że to nie ja rozdaję karty i są rzeczy całkowicie poza moim wpływem, ale jakieś a może… pozostaje. Wiem też, że TO, co dopadło Agnieszkę obudziło mój lęk przed taką sytuacją – bycia w pozycji nieodwracalnej, całkowicie bezradnej, nieresetowalnej i ostatecznej. I drżę od tej pory, jakbym sama usłyszała wyrok – Aga była o dobrych 10 lat młodsza ode mnie. Nikt nie jest bezpieczny.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś pluskałam się w wannie i nagle w głowie wystrzeliła mi myśl: jak to będzie, kiedy mnie nie będzie? Szybko ją wtedy wypchnęłam ze świadomości, tak jak kiedyś, kiedy jeszcze leżałam w łóżeczku z siatką i dopadło mnie przerażenie: co to będzie jak nie będzie mamy?!
A jednak trzeba temu stawić czoła. Takie życie i choćbym pękła osiem razy mój czas też już ktoś tam na górze odlicza.

Trudno mi się z Agą pożegnać, ciągle mam poczucie straty. Niektórzy mówią – po prostu przeszła do innej rzeczywistości, może jest szczęśliwsza niż tu. Pewnie tak, bo skoro To się stało, to widocznie tak miało być. Ale ja ciągle czuję ból i tęsknotę – za tym co mogło się wydarzyć a nie wydarzyło i za mamą, która gwarantowała, że wszystko będzie dobrze. I żal, że wszystko przemija i kończy się wtedy, kiedy chce, a nie wtedy kiedy na to pozwolę. Łącznie ze mną samą.

Cholerny świat! Już mi się nie uda zamykać oczu. Miss Wykidajło stała się częścią mojego życia. Czy właśnie po to los zetknął mnie z Agnieszką?

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-131.07.2012, Olecko

  • Aniu, którą dopadło,

Bez powodu to ta sama historia, co niezależne, nieodwracalne i bez wpływu na to. Ot tak i już. Próbujemy nadać sens, doszukujemy się powodów, dlaczego się stało, i choć większość tego „po co” leży w podświadomości, w naszych nieświadomych motywach, spora część należy do „po nic”, „bo tak”, bo tak się ułożyło, zachciało skręcić kołu fortuny. Z jakiegoś powodu zakolegowałaś się właśnie z Agnieszką, ale może z bardziej prozaicznych powodów, niekoniecznie metafizycznych i głęboko ludzkich. Ale kto to wie…

Przypominam Ci także, że dr House ma na swym koncie mnóstwo śmierci i podobno mu nie zależy, żeby ratować, lecz by nie pozostać z nieznośnym uczuciem niewiedzy. Nadając sens, nazywając rzeczy po imieniu, znajdując powód uspokajamy się, bo bliżej nam wtedy do kontroli. „Bliżej” nie znaczy jednak, że ją mamy.

Kontrola służy poczuciu bezpieczeństwa, wydaje się wtedy, że nic nas nie spotka znienacka. No właśnie – wydaje się. Bo skrupulatnie przymykamy oczy na prawdę. Tak jak piszesz. Jeśli do tej pory nas nie dopadło, i tak dopadnie. Uciekać w nieskończoność się nie da. W pewnym wieku przymykanie oczu nie wychodzi albo jest śmieszne. Oznaki przemijania i zbliżania się do śmierci: choroby i śmierci w rodzinie, wśród znajomych, potem w nas – oznaki starzenia się, zgrzyty w zdrowiu, więdnąca uroda… Śmierć, upływ czasu to część życia i to od jego początku. Mimo to uciekamy przed nimi niczym zając przed samochodem. Ostatni raz w kryzysie wieku średniego. Choć niektórzy nie docierają do końca, niektórych ten kryzys zabija, jak czasem samochód zająca. Aż tak nie chcą przyjąć do wiadomości, aż tak się bronią przed nieuniknionym… Kryzys wieku średniego to nic innego, jak łabędzi śpiew naszego narcystycznego Ja, które upiera się, że to od niego wszystko zależy i produkuje cały zestaw sposobów potwierdzających to przekonanie i tłumaczący odstępstwa od. Uznanie, że coś nie zależy od narcyza, to przyznanie się do zależności od czegoś, na co nie ma wpływu. A tego narcyz znieść nie może. Czasem nie może tego przeżyć i woli umrzeć. Stąd samobójstwa wielu znanych narcyzów, którym życie zaczęło wymykać się z rąk. Stąd wiele wypadków w kryzysie wieku średniego.

Więc skoro śmierć Cię dopadła wraz odejściem Agnieszki, nawet, jeśli wciąż trudno Ci się z tym pogodzić, to wszystko na najlepszej drodze;) Bo oczywiście ze śmiercią, dopóki nie jest naszym udziałem, jak ze wszystkim, co od nas nie zależy a boli, pogodzić do końca się nie da. Poddanie się, rezygnacja, „skoro umrę, to i tak wszystko jedno”, to kolejne niedojrzałe sposoby poradzenia sobie z brakiem wpływu. Można powiedzieć, że dorosły człowiek, ani nie ucieka od śmierci, ani nie czeka, aż przyjdzie. Jeśli liczysz na jakiś wewnętrzny spokój w tej sprawie, to zmartwię Cię – nie ma takiego – to niepokój, że śmierć jest i nie wiadomo kiedy przyjdzie, czyni nas sensownie trzymającymi się życia. Czyni nas także bardziej uważnymi na bliskich i przyjaciół, bo przecież nie wiadomo, kiedy się ich straci. A jeśli się nam nie uda, bo przecież życie gna i tak łatwo zapomnieć, że każdy dzień może być ostatnim, poczucie winy, które nas dopada, gdy nie zdążyliśmy zadbać o przyjaźń, o bliskich, jest tym, co każe nam zreperować zaistniałą krzywdę. Szkoda tylko, że nie zawsze można tam, gdzie została uczyniona. Szkoda i nie szkoda. Ten proces – mądrze mówiąc – REPARACJA, to ostatni etap dojrzewania. Ale żeby tak łatwo nie było, nie wystarczy raz zreperować i być już dojrzałym na wieki – tendencja, by spadać w przekonanie, że świat zależy od nas, a jak nie zależy, to dlatego, że robi nam na złość, w chwilach straty, to naturalne zjawisko. Rzecz w tym, żeby się w porę obudzić w tym wątpliwym azylu chroniącym przed zbyt nieznośnym nieuniknionym i nieodwracalnym. No i wrócić do rzeczywistości, w której poczucie winy zawsze jest wpisane w stratę a reparacja to jedyne, co pozwala się nam z nim uporać. W dodatku czyni nasze życie pełniejszym, bo przestajemy skupiać się na czubku własnego nosa.

Dlatego nie buduję od podstaw! Zajmuję się reparacją. Symbolicznie ale i w rzeczywistości. Reperuję stare domostwa, by mogły mieć nowe życie po tym, gdy ktoś je zaniedbał i dopuścił do ruiny. To też jedyny sposób, by być nieśmiertelnym – zostawić po sobie coś sensownego i/lub pięknego. A to, co możemy zrobić dla tych, których straciliśmy na zawsze (ale i dla siebie), to przechowywać ich w sobie i korzystać z tego co nam dali, gdy byli. I to tyle, co możemy w sprawie negocjowania ze śmiercią…

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani: jeszcze o kobiecości

 akcja, bukiet, fundacja MaMa, kamień, kwiat, matka, miłość, ocena, perwersja, pomoc, porwanie, próba, pycha, Rafaello, ratowanie, róża, śmierć małej Magdy, SMS, Sylwia Chutnik, szef, szok, wiadomość, Wisława Szymborska, wizerunek, wrażliwość, wściekłość, zdrada22.05.2012, Warszawa

  • Aniu,

Nie wiem czy moje długie milczenie to ucieczka od ważnego problemu czy po prostu życie, które mnie wciąga w ganianie za zarobkiem? Dziś dziennikarz prasowy musi płodzić teksty jak królica małe, żeby zarobić na czynsz, prąd i kawałek chleba. Zajęcie coraz bardziej ogłupiające, bo jak się tak ciągle pisze to nie ma kiedy słuchać. Już nie mówiąc o wsłuchiwaniu się w siebie. Udało mi się w końcu nie siedzieć z głową w komputerze choć w jedną niedzielę i poszłam na wykład dr Preeti Agrawal, ginekologa hinduskiego pochodzenia, która praktykuje w Polsce. I za jej sprawą wrócił do mnie temat kobiecości. Dr Agrawal mądrze łączy w swojej praktyce medycynę akademicką z medycyną naturalną i psychologią. Zagrało mi szczególnie jedno zdanie z jej wykładu: że gros problemów zdrowotnych kobiet bierze się z braku akceptacji własnej płci, własnych potrzeb i roli jaką kobiety mają do odegrania. Jeszcze parę lat temu słysząc coś takiego wściekłabym się niebotycznie. Uznałabym to za atak na kobiecą niezależność, wolność wyboru drogi życiowej itd. Dziś po prostu się nad tym zastanawiam. Tak jak nad zdaniem z Twojego wpisu z wątku „Ziemia jest kobietą”: tym o zazdrości o penisa.

Zazdrość o penisa brzmi mi diabelnie freudowsko i jakoś patriarchalnie – że niby babki czują się gorsze o tego penisa, który im nie wyrasta, a facetom tak. Ale po prawdzie, kiedy chciałam być chłopcem i złościłam się, że urodziłam się dziewczynką, czułam się skrzywdzona wszystkimi ograniczeniami, które, jak wtedy uważałam, nakładała na mnie płeć. Musiałam być grzeczna, bo dziewczynki takie mają być. Musiałam być rozsądna i odpowiedzialna, nie mogłam sobie pozwolić na fantazję, pójście za impulsem, pragnieniem. Czyli zazdrościłam aktywności, ekspansywności, zgody na agresywność – czyli wszystkiego, co symbolizuje penis. I koniec końców na długie lata wybrałam bunt wobec biologii i tradycji. Jeśli chodzi o kwestię majtkową: nie zazdrościłam facetom tego, co mieli – czyli penisa, tylko tego, czego NIE MIELI – MIESIĄCZKI.

Czegoś, co mnie wiecznie ograniczało, przez długi czas zawstydzało (ciągle się bałam, że mój stan wydostanie się w formie plam na sukienkę czy spodnie). Bolało mnie jak piorun, ale najgorsza była ogarniająca mnie tuż przed i w pierwsze dni krowiastość. Jakby cała krew odpływała mi z mózgu do podbrzusza. To było dobijające, zwłaszcza kiedy startowałam w zawodach. Byłam sprinterką. Miałam być zmobilizowana, ze sprężoną w mięśniach energią, która ma wystrzelić na sygnał do startu i cały czas zwiększać napęd. A ja byłam rozlazła jak miś koala. Przez wiele lat uznawałam miesiączkę za czarną niesprawiedliwość, spisek natury i Boga, co z wielką radością bym wyłączyła i włączyła tylko wtedy, gdy będzie potrzebne. W końcu się do miesiączki przyzwyczaiłam, zwłaszcza jak za pomocą akupunktury udało się niemal całkowicie wyeliminować ból. Ale do dziś się zastanawiam, czy kobiecej fizjologi nie dałoby się urządzić jakoś inaczej, bez takich comiesięcznych atrakcji. I jak bajki o żelaznym wilku słucham o kręgach kobiet, które kultywują krew miesięczną, i trochę zazdroszczę, że próbują reaktywować rytuały przejścia – uzyskiwanie przez dziewczynkę statusu kobiety wraz z pierwszą miesiączką. Może gdyby wiązało się to ze świętem, z jakimś „awansem” w kobiecym kręgu – to łatwiej by mi było się na tę fizjologię zgodzić? Nie wiem. Z dzisiejszej perspektywy trudno to ocenić. Może w ogóle dziś, kiedy są tampony i podpaski we wszystkich rozmiarach, kształtach i chłonnościach, a za pomocą pigułki można nawet pozbyć się miesiączki na jakiś czas – to w ogóle przestał być problem dla kobiet?

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-126.05.2012, Olecko

  • Aniu,

Kilka myśli chodzi mi po głowie.

Po pierwsze, w niezgodzie na role kobiece i ograniczenia wynikające z płci widzę brak pogodzenia z ograniczeniami w ogóle, z tym, że nie jest się omnipotentnym, czyli mogącym wszystko, lecz stworzonym do czegoś a do czegoś nie. „Kobiety na traktory” nie oznacza rezygnacji z bycia ponętną kobietą czy matką, ale znacznie osłabia te role. Jako bunt przeciw ramkom, w które mężczyźni wsadzili kobiety, a w które one z jakiś powodów dały się wsadzić, jest zrozumiały, gdy jednak staje się argumentem, by matką nie być, dziwnie zalatuje mechanizmem obronnym.

Po drugie, będę okrutna, ale taka jest rzeczywistość – kobieta to samica, a fizjologia i zwierzęce popędy w naturze mające źródło, to część (i to znaczna!) naszego Ja. Nawet jeśli na poziomie głowy się temu zaprzecza, kobieca seksualność i instynkt macierzyński żyją gdzieś w ukryciu i prowadzą partyzantkę podziemną. Sorry, że porównam kobietę do kotki czy suki, ale skoro już ustaliliśmy, że jak one jest samicą… – każdy właściciel suki czy kotki wie, że, jeśli samica nie płodzi małych, prędzej czy później choruje na ropomacicze i guzy w macicy. Nie będę się mądrzyć, bo lekarzem nie jestem, ale jednym z powodów jest fakt, że hormony na wypadek ciąży produkowane są na marne. Dlatego m.in. zwierzęta domowe nie przeznaczone do rozrodu sterylizuje się. Oczywiście fizjologia mającej ruję kotki czy suki odbiega od naszej i kobieta, która nie chce być matką, nie musi dokonywać takiego wyboru, jednak musi być świadoma konsekwencji. Gdy nie chce podjąć swojej biologicznej funkcji, decyduje się na walkę z istotną częścią swojego Ja. I nie jest to walka, którą można wygrać w pełnej chwale bez następstw. Takie życie.
Koncentruję się w tym punkcie na kobiecej roli jako matki, ale cokolwiek mamy na myśli w pozostałych: akceptacji własnej płci i akceptacji własnych (kobiecych) potrzeb, to elementy z punktu widzenia biologii prowadzące do rozrodu, czyli kontynuacji gatunku. A biada temu, kto się temu sprzeciwia!;)

Po trzecie, wiele kobiet myli „może” z „musi” czy „powinna”, czuje się przypisana do swej płci, choć o tym nie decydowała, ograniczona narzuconymi tej płci oznakami i oczekiwaniami. Nie widzi swojej płci jako dar, tylko jako przymus. Jeśli będąc dwulatką, czyli wtedy, gdy m.in. kształtuje się nasza wola, jej wola nie była szanowana, tym trudniej stając się kobietą zobaczyć jej przywileje z tego płynące. Za to biologiczne, niewygodne i często bolesne oznaki tego faktu traktuje jako coś narzuconego, a nie, co zostało jej dane, by w przyszłości kobiecością się cieszyć. Miesiączka jest takim przykładem.
A w ogóle, skoro jesteśmy przy dwulatce – to neuralgiczny wiek jeśli chodzi o kształtowanie tożsamości, także płciowej.

Po czwarte, wielu psychoanalityków dyskutuje z zazdrością o penisa, jako uniwersalnym elementem rozwoju dziewczynki, nie zmienia to faktu, że wiele kobiet ewidentnie zachowuje się, jakby nie mogła się z tym pogodzić, że jest w czymś gorsza od mężczyzn i nie widziała, że jest w czymś lepsza. Moim zdaniem wiele feministek tak właśnie się zachowuje – musi udowodnić, że może to, co mężczyzna, zaprzeczając temu, że może coś, czego mężczyzna nigdy nie będzie mógł. Tymczasem dziewczynka, która nareszcie dorosła na tyle, by zrozumieć, że wprawdzie nie ma tego czegoś, co widoczne, ewidentnie obecne i nikt z tym nie może polemizować, bo wybrzusza się w chłopięcych matkach (małe dzieci rozumieją tylko to co widzą – coś jest, a czegoś nie ma), za to ma coś cudownego i tajemniczego, choć ukrytego, bo to cud i tajemnica życia może się w niej rozwinąć, przeżywa ten fakt jako doniosły i wyróżniający. Czym wobec tego faktu są bóle miesiączkowe, niedogodności ciąży i ból przy porodzie? To oczywiście idealna wersja wydarzeń. I może by była możliwa, gdyby nie przekazywane z matek na córki wszystkie cierpienia, upokorzenia i udręczenia kobiece i matczyne.

Po piąte, płynące z czwartego, nie ma cudu (porodu) bez bólu, nie ma radości (seksu) bez cierpienia, nie ma cudownego tylko macierzyństwa, nie ma idealnych dzieci i idealnych rodziców, itd., itp., bo nie ma idealnego świata, wiele więc kobiet z buntu, że takiego świata nie ma – bez bólu, choroby i śmierci, wycofuje się ze świata jaki jest. Wycofuje nie tylko siebie ale i nowe istoty, które mogłyby na ten świat wydać.

Po szóste, ten awans, obchody dnia pierwszej miesiączki też trochę pachną mi fałszem, jak wszystko z czego trzeba zrobić COŚ, choć jest czymś normalnym i zwykłym. Zawsze wtedy powstaje pytanie – jaki problem ktoś tym świętem chce pokryć (i oczywiście nie chodzi o miesiączkowe debiutantki, lecz dorosłe kobiety celebrujące ten fakt), a może to kolejny przymus udowadniania sobie, że jednak jest się kimś, KOBIETĄ, bo wciąż w głębi duszy wolałoby się być mężczyzną lub wciąż trudno być równie dobrym, mającym równie ważną rolę do spełnienia.

I po siódme, ostatnie: cykl miesięczny bez względu na zdobycze cywilizacji (choć oczywiście tabletki i tampony, dzięki którym prawie nie trzeba oglądać miesięcznej krwi, są dla tych kobiet dobrodziejstwem), a także ciąża, poród zawsze zostaną problemem dla tych, które w głębi duszy panicznie się boją, że są kobietami. Jedne dlatego, że są lub mogą być kochanką, drugie, że matką lub żoną, inne – że obiektem pożądania, rywalizacji, jeszcze inne, że w ogóle kimś OKREŚLONYM. I dla każdej to dramat, choć mogą nie być tego świadome. Dramat właśnie dlatego, że okupiony beznadziejną walką z tym, co im dane– z własną płcią.

A poza tym dziś Dzień Matki:)

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani: Ziemia jest kobietą

 akcja, bukiet, fundacja MaMa, kamień, kwiat, matka, miłość, ocena, perwersja, pomoc, porwanie, próba, pycha, Rafaello, ratowanie, róża, śmierć małej Magdy, SMS, Sylwia Chutnik, szef, szok, wiadomość, Wisława Szymborska, wizerunek, wrażliwość, wściekłość, zdrada12.03.2012, Warszawa

  • Aniu, wspólniczko w rodzaju

Kwiatek dla Ewy – kto dziś to pamięta? Ja! Okropne PRL-owskie czczenie uchetanych kobiet. Tulipanem albo goździkiem, czasem parą rajstop, które trzeba było pokwitować w kasie, żeby w papierach wszystko się zgadzało. I jeszcze na dodatek babki, które nie dostały nieuspołecznionego kwiatka czuły się nieswojo – taki widomy znak, że nie ma się u boku faceta, co pamięta.

W pewnym momencie przestałyśmy obchodzić dzień kobiet jako komunistyczne święto. A ono jednak istnieje! 8 marca 2012 roku, na Facebooku było dużo życzeń – kobiety składały je kobietom, ale sporo było też wpisów mężczyzn. Ciągle potrzebujemy podkreślać wartość kobiecości, utwierdzać się w przekonaniu, że nie jesteśmy gorsze od facetów. Albo coraz częściej tarabanić w seksistowski bęben, że jesteśmy tym lepszym kawałkiem ludzkości, który wcześniej zszedł z drzewa.

Przy okazji marca i kolejnej Manify znowu głośniej słychać, że kobiety mniej zarabiają za tę samą pracę, że nie umieją się tak wspierać jak mężczyźni, że kiedy znajdą się na wysokim stanowisku nie pamiętają o trudnej drodze na szczyt i twierdzą, że nie miały żadnych problemów w karierze – po prostu były dobre.

A ja, tak szczerze mówiąc, nie wiem komu jest dzisiaj trudniej. I nie chce mi się już słuchać listy skarg i zażaleń, bo ożywia w moim wnętrzu kawałek o imieniu Pokrzywdzona. Jęczący i wkurzający się na przemian. Mający za złe i nie akceptujący, że inaczej przeżywam, myślę, na co innego zwracam uwagę, mam inną fizjologię i cele życiowe. Po ostatnim doświadczeniu z cyklu „Faceci to dranie” chyba jestem bardziej uważna na to, z kim się zadaję i po co. A i tak najważniejsze jest to, jak sama siebie traktuję i do jakiego stopnia akceptuję kobiecość. Start miałam kiepski. Pamiętam swoje myśli, że gdybym wiedziała, że jestem kobietą, odmówiłabym wyjścia z łona matki… I rozpaczliwą ochotę, żeby być kimś zupełnie innym. Często w metrze przypatrywałam się ludziom i myślałam, że może byłoby fajnie być dziewczyną w czerwonych kolczykach albo facetem z ciemną smugą zarostu na policzkach i zdecydowanym rysunkiem brody…

Teraz też przypatruję się ludziom, ale rzadko mam ochotę być innymi, nawet bardzo pięknymi, dziewczynami. Mniej zazdroszczę, że mają wszystko przed sobą, bardziej cieszę się, że ja mam już za sobą ból utraconych złudzeń i trudne dojście do zgody, że nie wszystko jest możliwe. Kiedyś wydawało mi się, że wszyscy mają lepiej ode mnie. Teraz częściej myślę: a może mają jakieś kłopoty? Są pokręcone emocjonalnie albo zwyczajnie głupie? Nie, wolę własny los. Nie chcę też być mężczyzną. Nie zazdroszczę im borykania się z konkurencją kobiet i nieumiejętnością stworzenia sensownego i satysfakcjonującego modelu swojej męskości, który nie będzie: żałosnym seksistą, pełnym fobii tradycjonalistą, kibolem, który musi mieć innego lub słabszego do flekowania, czy też bezradnym misiem pozwalającym kobietom żyć za siebie (mieszkającym do czterdziestki z mamusią). Czyżby wreszcie było mi ze sobą do twarzy? Pół wieku na zaakceptowanie oczywistej oczywistości? Dobrze, że w ogóle…

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-115.03.2012, Olecko

  • Aniu, której nic nie brakuje

Tylko o co to zamieszanie? Przy okazji nawoływań do równości, widzę coś przeciwnego – jak pogłębia się podział na KOBIETY i MĘŻCZYZN. Zawsze wtedy budzi się we mnie podejrzenie, że wcale nie o to chodzi, by polepszyć los kobiet. Lecz o to, by się pokłócić i dzięki konfliktowi izolować obie płcie od siebie. Izolować oczywiście w swojej głowie, nie widzieć co wspólne i co nas różni, czego nie będziemy mieć nawet, gdy zrobimy sobie operację zmiany płci.

Nie tylko chodzi o to, że mówiąc MY i ONI PRZECIWKO NAM, rządzi nami nienawiść i chęć pozbycia się swoich przywar, bo wtedy można je bezpiecznie umieścić w przeciwniku i walczyć z nimi w nim (wiem, nudna jestem, piszę to przy każdej okazji, ale mechanizm projekcji jest wszechobecny i moim zdaniem rządzi stosunkami międzyludzkimi).
Gdy mówimy ONI MAJĄ LEPIEJ, NIE POZWALAJĄ NAM MIEĆ TEGO, CO NAM SIĘ NALEŻY, ZABIERAJĄ NAM TO, nie tylko rządzi nami zawiść a własne zawistne uczucia widzimy w motywach ONYCH.

Gdy rozmawiam z kobietami, większość nie widzi problemu w nierówności płci. Nie czuje się wykorzystywana przez mężczyzn. Robi swoje i woli by mężczyźni też robili swoje. Nie oburza się na społeczne role i generowanie ich w procesie wychowania. Może moja większość to mniejszość, ale pozwolę sobie na niepopularną tezę. Walka o godność i szacunek, o prawo głosu i partnerskie traktowanie to prawo każdego człowieka, mężczyzny na równi z kobietą a problem z tym ma ten, kto utknął w fazie, gdy kształtowała się wolna wola i poczucie sprawczości. I to nie za sprawą ONYCH tylko ówczesnego opiekuna. Kobieta może wtedy swoją walkę z czasów, gdy była np. dwulatkiem, toczyć całe życie pod transparentem feminizmu. Oczywiście tym bardziej ochoczo, gdy „gnębicielem” był ojciec. A jeśli na dokładkę ojciec był autorytarnym tyranem nie znoszącym sprzeciwu a matka kładła uszy po sobie, dziewczynka w feminizmie odnajdzie słuszną drogę. Mężczyzna ma nieco gorzej;) bo mniej transparentów społecznie akceptowanych do wyboru. W dodatku, o ile kobiecie wolno walczyć o równość, jemu nie. Bo która mu pozwoli (z akceptacją, której żąda dla swych potrzeb) i gdzie znajdzie zrozumienie społeczne dla swojej niezaradności, wycofania z męskiej roli, nie przynoszenia do domu kasy i dla fiaska w zabezpieczaniu rodziny?

Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że kobiety mają brać goździk i siedzieć cicho. Chcę powiedzieć, że warto aby oddzielały emocje rodem z dzieciństwa i rodzinnego domu od zwyczajnego dochodzenia swoich praw – wtedy są mniej „histeryczne” i nie dają pożywki ONYM. I by dawały mężczyznom prawo do bycia kimś innym, niż one oczekują, czyli tego samego, czego chcą dla siebie.

Ale to wszystko nic wobec zazdrości o penisa:)
Czy wiesz, że w pewnym wieku jesteśmy przekonani o swojej równości? Niby dziewczynki mają sukienki i warkoczyki, chłopcy koparki i nie chodzą w różowym, ale tak poza tym to żadnych znaczących i niepokojących różnic! Dopóki nie zauważymy, że dziewczynki i chłopcy mają co innego w majtkach. Wtedy okazuje się, że chłopcy mają coś, czego nie mają dziewczynki. Oni mają a nam to zostało… odjęte? ucięte? nie wyrosło? I od tego momentu zaczyna się spiskowa teoria dziejów;) Tej teorii sprzyja ówczesne przekonanie, że dzieci rodzą się przez odbyt, który mają wszyscy, więc wszyscy mogą.
Problem w tym, że niektórzy w tym przekonaniu pozostają do końca życia. Kobiety, które za wszelką cenę chcą udowodnić, że jednak mają i to większego niż facet, i mężczyźni, którzy wywijają swoim przed kobietami w nadziei, że kobietom wobec tego oczywistego faktu, że MĘŻCZYŹNI SĄ LEPSI, BO NATURA IM DAŁA A KOBIETOM NIE, odechce się wszelkiej, zwłaszcza zagrażającej władzy mężczyzn, aktywności.
Obie strony zapominają, że to kobiety tylko rodzą dzieci, ale i, że jedni bez drugich tych dzieci mieć nie mogą. Że jedni bez drugich żyć nie mogą, bo tylko razem mogą stworzyć coś pełnego, wartościowego, co przetrwa ich samych. Goździk należy się jednym i drugim, równocześnie:)

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj