blog ani ani: zdrada. I co z tego?

 zdrada, małżeństwo, Zbigniew Zamachowski, Monika Richardson, romans, związek, para30.09.2012, Warszawa

  • Aniu,

Ile wolności w związku? Na jak wiele można sobie pozwolić? Czy zdrady i romanse to po prostu dzisiejszy styl związku i nie ma się czym przejmować? Według badań CBOS co trzeci Polak czy Polka zdradza. Ale związki się od tego nie rozpadają, co więcej otoczenie romansowicza (lub romansowiczki) ma dla nich pełne zrozumienie i broń Boże niczego nie krytykuje. Przynajmniej tak deklarują ankietowani. Czytałam to wszystko w jednym z tygodników z mieszanymi uczuciami. Znam rzecz od jednej i drugiej strony – agresora, który zdobywał zajętych mężczyzn i ofiary, która dowiedziała się, że tak na poważnie to jest ta druga. I cała rzecz nie wydaje mi się taka lekka, łatwa i przyjemna.
Podobno wszystkiemu winne są plotkarskie media. Skoro Richardson i Zamachowski przed całą Polską obnoszą się ze swoim związkiem zbudowanym na gruzach dwóch rodzin, skoro p. Smoktunowicz na oczach tłumów wygarnia męża p. Rusin, a p. Rusin pisze całą książkę o tej sprawie – to dlaczego Kowalski nie może zdradzić Kowalskiej albo Kowalska przyprawić rogów Kowalskiemu? Ponoć, skoro o zdradzie mówi się powszechnie, to rzecz staje się powszednia i normalna.

Nie chcę wyjść na moralizatorkę albo Katona, który sądzi ludzkie postępowanie. Nie mam zamiaru machać Dekalogiem. Wiem dobrze, że w życiu człowiek musi sobie radzić z różnymi impulsami, pragnieniami i podszeptami nieświadomości. NIE POTĘPIAM! Ale też nie wydaje mi się, żeby zdrady i rozwalanie związków to była bułka z masłem.
Miłość, najlepiej ta szalona, niezwykła, jest świetnym sztandarem, którym można machać wdzierając się na terytorium cudzego związku. Poryw serca, szał namiętności… Ja się przyjrzałam dokładnie temu, co kryło się za moimi podbojami. I okazało się, że miłości to było tam najmniej. Nawet tej do siebie samej. Motywy, które mną kierowały, kiedy wyciągałam ręce po zajętych facetów były niezbyt szlachetne, żeby nie powiedzieć żałosne:

a. Bezwzględne dążenie do zaspokojenia własnych potrzeb, według sentencji: „Jeśli czegoś nie wolno, ale się bardzo chce – to można”. Zgrabne zdanko, ale to, że czegoś bardzo chcę, nie znaczy, że w imię tego mogę krzywdzić. Wiem, że zawsze można się usprawiedliwić, sama to robiłam: on nie jest szczęśliwy, ich małżeństwo już nie istnieje, ona go nie rozumie, ze mną jest szczęśliwszy, mnie się też coś od życia należy, nie my pierwsi i nie ostatni. Tylko, co to zmienia? Jeśli pakuję się do cudzego związku to jestem agresorem, takim co to szlaban, o 4.30 nad ranem… Nie było fajnie, kiedy zdałam sobie z tego sprawę, oj, nie było! Kiedy słucham jak mamy zakopane w pieluchach i kaszkach, w przerwach między karmieniami ogryzają paznokcie z niepokoju, że w pracy u męża laski tylko ostrzą pazury na sfrustrowanego seksualnie młodego tatę, to wydaje mi się to strasznie nie w porządku. Ale dopiero dzisiaj.

b. Zawistne niszczenie tego, co ktoś ma, a ja nie. Myślę, że za zdradami bardzo często kryje się zwykła zawiść. Bardzo pragnę, by mnie ktoś kochał i nie mogę patrzeć, że inna kobieta to ma. Nieobca jest mi satysfakcja, że oto tym razem to ja zabrałam kogoś innej kobiecie, a nie ona mnie. Ale jakoś nic na tym nie udało mi się zbudować. Przeciwnie – krzywdziłam siebie, pakując się w związki bez przyszłości. I zazdrościłam tym, którym nie zabrakło determinacji, by rozbić jakieś małżeństwo i zdobyć mężczyznę dla siebie. Plotkarskie pisma opisują co z tego wynika, wide: p. Dereszowska i p. Grabowski.

Nie oceniam. Ale niech nikt mi nie wmawia, że to proste – ktoś mnie zdradził, ja kogoś zdradziłam i jest OK. Kochamy się dalej. Że takie czasy, rodziny patchworkowe, a seks to po prostu wymiana usług. Ty masz dużego, ja ochotę – nikomu nie robimy krzywdy. Chcę i mam prawo swoje chcenie zaspokoić. Jeśli ktoś chce być do śmierci wielkim dzieciakiem – to niech będzie. Ale niech mi nie wmawia, że to dobre życie.

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-103.10.2012, Olecko

  • Aniu,

Ale zadałaś temat! Temat wielki jak ocean i w dodatku w kształcie trójkąta. A w trójkącie trzy wierzchołki, czyli każdy widzi z innej perspektywy. I na pewno nie jest to bułka z masłem! Przy okazji przypomina mi się wywiad z Wojciechem Eichelbergerem, który przeprowadziłam tysiące lat temu;) Miał tytuł „Ile miłości, tyle wolności”. Ja byłam wówczas naiwną adeptką psychoterapii a pan Wojciech właśnie w trakcie słynnego romansu ze swoją pacjentką/studentką, rozdmuchanego po latach przez media, które przejęły pałeczkę po zdradzonym, domagającym się sprawiedliwości mężu. Ale gdy W.E. udzielał wywiadu, nikt jeszcze o tym nie wiedział, a ja po omacku błądziłam po świecie swoich pacjentów i własnym. Przy okazji niniejszym zdradzam sekret, że nikt nie rodzi się psychoterapeutą, a zostaje nim błądząc z początku, na szczęście pod czujnym okiem mądrzejszych od niego, taką ma przynajmniej nadzieję, bo jak widać nawet powszechnie uważani za mądrych – błądzą. Jedyna pociecha w tym, że nauczeni na błędach z przeszłości psychoterapeuci wzmocnili systemy wsparcia i kontroli w swoich szeregach.

Kłopot z romansem jest taki, że jest nadzieją na zaspokojenie. Przeróżnych, przemożnych potrzeb. Z chęci, a może właściwiej byłoby powiedzieć – z przymusu ich zaspokojenia tworzymy całe systemy ideowe tłumaczące zdradę czy wdzieranie się w czyjś związek i nie liczenie się z innymi. I teorie, że tak musi być… Pamiętam takie pytanie/dowcip sprzed lat, które zadawali sobie koledzy: czy wolałbyś mieć żonę brzydką, ale tylko dla siebie, czy piękną, którą musiałbyś się dzielić z innymi? Puenta była taka, że lepiej wspólnie zjeść kawałek tortu, niż g… samemu.

Obawiam się, że wymaga ogromnej dojrzałości, wiedzy o sobie oraz rozbudzonej troski i empatii, by w pewnych okolicznościach nie ulec pokusie romansu. Nie mylić z byciem masochistą (tego od wyższości moralnej), zazdrośnikiem, który o swoje nieuświadamiane pragnienie zdrady posądza innych, prowokując ich w końcu do tego, czy zawsze świętą plującą na to, czego mieć nie może. Oczywiście to, że trudno się ustrzec, to żadne usprawiedliwienie. Najlepiej byłoby rozpoznać, co nami kieruje, zanim się stanie, ale jak się nie uda, pozostaje obowiązek spożytkować wyniesioną wiedzę i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Zdrada, bez względu na to, na którym wierzchołku trójkąta jesteśmy, to jeden z tych momentów w życiu, który daje nam wiedzę o sobie oraz o związku, który nosimy w swojej głowie a następnie próbujemy odtwarzać w życiu. Nieskorzystanie z tej wiedzy to największy grzech, większy niż zdrada. Bo błądzić ludzka rzecz, ale bez wmawiania sobie, że fakt błądzenia zdejmuje z nas winę. I znowu – tylko wówczas, gdy poczujemy się winni za romans, bez względu na to, czy zdradzamy, czy jesteśmy zdradzani, czy jesteśmy powodem zdrady, mamy szansę dorosnąć do trwałego, dojrzałego związku. I oczywiście najlepiej byłoby, gdyby to bolesne dorastanie odbyło się w wirtualnym świecie naszych marzeń i pragnień, gdyby impulsom towarzyszyła myśl, która nie musi stać się czynem, tylko prostą drogą prowadzi do wglądu w nasze Ja. Najlepiej… ale bywa różnie. Najczęściej wygląda to tak – jak sami nie doświadczymy na swojej skórze, to niczego się nie nauczymy.

Romans, zdrada to powrót do przeszłości, taka wycieczka w głąb siebie, w miejsca, gdzie coś się domaga spełnienia lub szczęśliwego zakończenia. Problem w tym, że szczęśliwe zakończenie jest zupełnie inne, niż to, na które nadzieję daje romans. No i romans i zdrada to także ucieczka.

Po pierwsze są przejawem niemowlęcego stosunku do matki przeniesionego na „prawowitego” partnera. Miłość ma być bezwzględnym zaspokojeniem, usprawiedliwia więc niszczenie i eksploatowanie do woli. Zdrada wynika z braku, z frustracji a więc niemowlęcego dążenia do stanu absolutnego spełnienia pragnień. To nic, że niszczy podstawy związku – zaufanie i bliskość, przecież jest „złem koniecznym” na drodze do ukojenia.

Po drugie niemowlęca zachłanność i brak zgody na ograniczenia sprawiają, że partner nie zadowalając nas w pełni musi zostać uzupełniony kochankiem/kochanką – w ten sposób próbujemy osiągnąć złudzenie, że można mieć wszystko. Żona/mąż to za mało, kochanka/kochanek też nie wystarcza, muszą istnieć razem, by nie dosięgło nas to, że wybór jednego partnera to zawsze strata pewnych możliwości. Zostały w tych, których nie wybraliśmy. Ale gdybyś wybrała tamtego, straciłabyś to, co masz teraz. Idealna matka nie istnieje tak jak idealny facet czy kobieta. Ale można to obejść. Albo prowadząc podwójne życie np. z dwiema uzupełniającymi się kobietami, albo zmieniając kochanków jak rękawiczki z chwilą, gdy już nie karmią złudzeń, albo zamieniając żonę, gdy pada mit, że jest idealna, na kochankę, a tę, gdy jest już żoną, na kolejną kochankę, a tę, gdy jest już żoną na kolejną…

Po trzecie – wyważanie zamkniętych drzwi od sypialni rodziców. Jak to? Zamknięte? O nie! Nierozwiązany konflikt edypalny, wyśmiewany powszechnie, to najczęstszy powód wyciągania z sypialni „tatusia” lub „mamusi”, a także prowokowanie, by partnera ktoś z sypialni zabrał. Sypialnia ma nie być zamknięta, drzwi muszą być uchylone, byleby nie poczuć się wykluczonym! Wykluczenie – uczucie bez którego nie dorośniemy, mylone z odrzuceniem, dla większości jest nie do stolerowania.
Paradoksalnie, dążąc do zaprzeczania wykluczeniu, kochanka/kochanek proszą się o nie – w rodzinne święta, weekendy, w chwili, gdy ukochana osoba wyskakuje z łóżka, by zdążyć do domu.

Po czwarte romans jako podtrzymywanie ekscytacji oddalającej od świadomości upływającego czasu, od strat różnego rodzaju (np. utraty pozycji pępka świata, którą odebrało urodzone dziecko) a więc od przeżycia żałoby, oraz pseudo-ucieczka przed nieuniknionym kroczeniem w jedną możliwą stronę, czyli w stronę śmierci. Stałość, poczucie bezpieczeństwa w trwałym, dojrzałym związku bez zdrad i romansów konfrontuje z codziennością, ograniczeniami, deficytami, jako stałym elementem życia. Gdy przestajemy się miotać, szukać, gdy osiadamy, mamy czas i miejsce w sobie na refleksję. A ta bywa trudna i bolesna.

Po piąte i dziesiąte, mnóstwo funkcji pełni, w zależności od momentu w życiu i związku, zawierających się i nie w poprzednich punktach, ale przypomnijmy parę klasycznych powodów, np. romans mężczyzny, którego żona jest w ciąży. Nie może znieść zazdrości, że kobieta nosi w łonie dziecko, a więc ma z kimś nierozerwalny, najsilniejszy z możliwych związek – on też taki chce mieć! Albo kochanek/kochanka jako trzecia noga w stołku, by chronić małżeństwo, które na dwóch nogach nie jest w stanie ustać. Albo sposób na szantażowanie partnera (przestanę romansować, gdy się zmienisz), sposób na ratowanie małżeństwa, bo nic go tak nie scali z powrotem (szkoda, że na krótko), jak wspólna walka z byłą kochanką/kochankiem, nie mówiąc o sposobie na udowodnienie, że jest się ważnym dla męża/żony, skoro tak o mnie walczy! (gorzej, jeśli nie walczy, tylko odchodzi), albo tak atrakcyjnym i upragnionym, że ktoś dla mnie jest gotowy porzucić rodzinę…
Zapomniałabym o znanym wszystkim psychoterapeutom romansie zastępczym, bo skoro nie można z rodzicem czy z terapeutą… Oczywiście pacjent nie jest świadomy swojej motywacji, a na powyższą interpretację reaguje oburzeniem. Namiętna miłość podczas psychoterapii blokuje ją i właściwie, z punktu widzenia leczenia, jest czasem straconym, dotąd, aż spadną łuski z oczu. Romanse dobre są także na rozstania z psychoterapeutą, by nie przeżywać jego niedostępności. Dobre oczywiście w cudzysłowie.

Może coś w tym jest, że powszechność zdrady czyni ją czymś zwykłym. Jest czymś zwykłym, bo wynika ze zwykłych problemów. Romans to typowy sposób radzenia sobie z różnymi, typowymi problemami w związkach. Przede wszystkim z problemem nieumiejętności bycia w „zwykłym” związku. Ale to nie jest bułka z masłem. Raczej taka, w której do masła dodano pokruszone szkło. Bardzo rani i to każdego, niezależnie od miejsca w trójkącie. Choć niektórzy wydają się mieć gardła pancerne. Współczuję, bo nie mogą zaznać ukojenia, za którym tak gonią. Oczywiście nie tego niemowlęcego, krótkotrwałego uczucia, że jest się sytym i niczego już nie potrzeba, niestety tylko do czasu, gdy głód wróci, a wróci, bo takie już życie niemowlaka:) Ukojenia na dłuższą metę, jedynego możliwego w życiu – wewnętrznego spokoju i satysfakcji, które niesie dojrzałość.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Ten wpis został opublikowany w kategorii blog ani ani i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *