22.05.2012, Warszawa
-
Aniu,
Nie wiem czy moje długie milczenie to ucieczka od ważnego problemu czy po prostu życie, które mnie wciąga w ganianie za zarobkiem? Dziś dziennikarz prasowy musi płodzić teksty jak królica małe, żeby zarobić na czynsz, prąd i kawałek chleba. Zajęcie coraz bardziej ogłupiające, bo jak się tak ciągle pisze to nie ma kiedy słuchać. Już nie mówiąc o wsłuchiwaniu się w siebie. Udało mi się w końcu nie siedzieć z głową w komputerze choć w jedną niedzielę i poszłam na wykład dr Preeti Agrawal, ginekologa hinduskiego pochodzenia, która praktykuje w Polsce. I za jej sprawą wrócił do mnie temat kobiecości. Dr Agrawal mądrze łączy w swojej praktyce medycynę akademicką z medycyną naturalną i psychologią. Zagrało mi szczególnie jedno zdanie z jej wykładu: że gros problemów zdrowotnych kobiet bierze się z braku akceptacji własnej płci, własnych potrzeb i roli jaką kobiety mają do odegrania. Jeszcze parę lat temu słysząc coś takiego wściekłabym się niebotycznie. Uznałabym to za atak na kobiecą niezależność, wolność wyboru drogi życiowej itd. Dziś po prostu się nad tym zastanawiam. Tak jak nad zdaniem z Twojego wpisu z wątku „Ziemia jest kobietą”: tym o zazdrości o penisa.
Zazdrość o penisa brzmi mi diabelnie freudowsko i jakoś patriarchalnie – że niby babki czują się gorsze o tego penisa, który im nie wyrasta, a facetom tak. Ale po prawdzie, kiedy chciałam być chłopcem i złościłam się, że urodziłam się dziewczynką, czułam się skrzywdzona wszystkimi ograniczeniami, które, jak wtedy uważałam, nakładała na mnie płeć. Musiałam być grzeczna, bo dziewczynki takie mają być. Musiałam być rozsądna i odpowiedzialna, nie mogłam sobie pozwolić na fantazję, pójście za impulsem, pragnieniem. Czyli zazdrościłam aktywności, ekspansywności, zgody na agresywność – czyli wszystkiego, co symbolizuje penis. I koniec końców na długie lata wybrałam bunt wobec biologii i tradycji. Jeśli chodzi o kwestię majtkową: nie zazdrościłam facetom tego, co mieli – czyli penisa, tylko tego, czego NIE MIELI – MIESIĄCZKI.
Czegoś, co mnie wiecznie ograniczało, przez długi czas zawstydzało (ciągle się bałam, że mój stan wydostanie się w formie plam na sukienkę czy spodnie). Bolało mnie jak piorun, ale najgorsza była ogarniająca mnie tuż przed i w pierwsze dni krowiastość. Jakby cała krew odpływała mi z mózgu do podbrzusza. To było dobijające, zwłaszcza kiedy startowałam w zawodach. Byłam sprinterką. Miałam być zmobilizowana, ze sprężoną w mięśniach energią, która ma wystrzelić na sygnał do startu i cały czas zwiększać napęd. A ja byłam rozlazła jak miś koala. Przez wiele lat uznawałam miesiączkę za czarną niesprawiedliwość, spisek natury i Boga, co z wielką radością bym wyłączyła i włączyła tylko wtedy, gdy będzie potrzebne. W końcu się do miesiączki przyzwyczaiłam, zwłaszcza jak za pomocą akupunktury udało się niemal całkowicie wyeliminować ból. Ale do dziś się zastanawiam, czy kobiecej fizjologi nie dałoby się urządzić jakoś inaczej, bez takich comiesięcznych atrakcji. I jak bajki o żelaznym wilku słucham o kręgach kobiet, które kultywują krew miesięczną, i trochę zazdroszczę, że próbują reaktywować rytuały przejścia – uzyskiwanie przez dziewczynkę statusu kobiety wraz z pierwszą miesiączką. Może gdyby wiązało się to ze świętem, z jakimś „awansem” w kobiecym kręgu – to łatwiej by mi było się na tę fizjologię zgodzić? Nie wiem. Z dzisiejszej perspektywy trudno to ocenić. Może w ogóle dziś, kiedy są tampony i podpaski we wszystkich rozmiarach, kształtach i chłonnościach, a za pomocą pigułki można nawet pozbyć się miesiączki na jakiś czas – to w ogóle przestał być problem dla kobiet?
Anna Ławniczak, dziennikarka
-
Aniu,
Kilka myśli chodzi mi po głowie.
Po pierwsze, w niezgodzie na role kobiece i ograniczenia wynikające z płci widzę brak pogodzenia z ograniczeniami w ogóle, z tym, że nie jest się omnipotentnym, czyli mogącym wszystko, lecz stworzonym do czegoś a do czegoś nie. „Kobiety na traktory” nie oznacza rezygnacji z bycia ponętną kobietą czy matką, ale znacznie osłabia te role. Jako bunt przeciw ramkom, w które mężczyźni wsadzili kobiety, a w które one z jakiś powodów dały się wsadzić, jest zrozumiały, gdy jednak staje się argumentem, by matką nie być, dziwnie zalatuje mechanizmem obronnym.
Po drugie, będę okrutna, ale taka jest rzeczywistość – kobieta to samica, a fizjologia i zwierzęce popędy w naturze mające źródło, to część (i to znaczna!) naszego Ja. Nawet jeśli na poziomie głowy się temu zaprzecza, kobieca seksualność i instynkt macierzyński żyją gdzieś w ukryciu i prowadzą partyzantkę podziemną. Sorry, że porównam kobietę do kotki czy suki, ale skoro już ustaliliśmy, że jak one jest samicą… – każdy właściciel suki czy kotki wie, że, jeśli samica nie płodzi małych, prędzej czy później choruje na ropomacicze i guzy w macicy. Nie będę się mądrzyć, bo lekarzem nie jestem, ale jednym z powodów jest fakt, że hormony na wypadek ciąży produkowane są na marne. Dlatego m.in. zwierzęta domowe nie przeznaczone do rozrodu sterylizuje się. Oczywiście fizjologia mającej ruję kotki czy suki odbiega od naszej i kobieta, która nie chce być matką, nie musi dokonywać takiego wyboru, jednak musi być świadoma konsekwencji. Gdy nie chce podjąć swojej biologicznej funkcji, decyduje się na walkę z istotną częścią swojego Ja. I nie jest to walka, którą można wygrać w pełnej chwale bez następstw. Takie życie.
Koncentruję się w tym punkcie na kobiecej roli jako matki, ale cokolwiek mamy na myśli w pozostałych: akceptacji własnej płci i akceptacji własnych (kobiecych) potrzeb, to elementy z punktu widzenia biologii prowadzące do rozrodu, czyli kontynuacji gatunku. A biada temu, kto się temu sprzeciwia!;)
Po trzecie, wiele kobiet myli „może” z „musi” czy „powinna”, czuje się przypisana do swej płci, choć o tym nie decydowała, ograniczona narzuconymi tej płci oznakami i oczekiwaniami. Nie widzi swojej płci jako dar, tylko jako przymus. Jeśli będąc dwulatką, czyli wtedy, gdy m.in. kształtuje się nasza wola, jej wola nie była szanowana, tym trudniej stając się kobietą zobaczyć jej przywileje z tego płynące. Za to biologiczne, niewygodne i często bolesne oznaki tego faktu traktuje jako coś narzuconego, a nie, co zostało jej dane, by w przyszłości kobiecością się cieszyć. Miesiączka jest takim przykładem.
A w ogóle, skoro jesteśmy przy dwulatce – to neuralgiczny wiek jeśli chodzi o kształtowanie tożsamości, także płciowej.
Po czwarte, wielu psychoanalityków dyskutuje z zazdrością o penisa, jako uniwersalnym elementem rozwoju dziewczynki, nie zmienia to faktu, że wiele kobiet ewidentnie zachowuje się, jakby nie mogła się z tym pogodzić, że jest w czymś gorsza od mężczyzn i nie widziała, że jest w czymś lepsza. Moim zdaniem wiele feministek tak właśnie się zachowuje – musi udowodnić, że może to, co mężczyzna, zaprzeczając temu, że może coś, czego mężczyzna nigdy nie będzie mógł. Tymczasem dziewczynka, która nareszcie dorosła na tyle, by zrozumieć, że wprawdzie nie ma tego czegoś, co widoczne, ewidentnie obecne i nikt z tym nie może polemizować, bo wybrzusza się w chłopięcych matkach (małe dzieci rozumieją tylko to co widzą – coś jest, a czegoś nie ma), za to ma coś cudownego i tajemniczego, choć ukrytego, bo to cud i tajemnica życia może się w niej rozwinąć, przeżywa ten fakt jako doniosły i wyróżniający. Czym wobec tego faktu są bóle miesiączkowe, niedogodności ciąży i ból przy porodzie? To oczywiście idealna wersja wydarzeń. I może by była możliwa, gdyby nie przekazywane z matek na córki wszystkie cierpienia, upokorzenia i udręczenia kobiece i matczyne.
Po piąte, płynące z czwartego, nie ma cudu (porodu) bez bólu, nie ma radości (seksu) bez cierpienia, nie ma cudownego tylko macierzyństwa, nie ma idealnych dzieci i idealnych rodziców, itd., itp., bo nie ma idealnego świata, wiele więc kobiet z buntu, że takiego świata nie ma – bez bólu, choroby i śmierci, wycofuje się ze świata jaki jest. Wycofuje nie tylko siebie ale i nowe istoty, które mogłyby na ten świat wydać.
Po szóste, ten awans, obchody dnia pierwszej miesiączki też trochę pachną mi fałszem, jak wszystko z czego trzeba zrobić COŚ, choć jest czymś normalnym i zwykłym. Zawsze wtedy powstaje pytanie – jaki problem ktoś tym świętem chce pokryć (i oczywiście nie chodzi o miesiączkowe debiutantki, lecz dorosłe kobiety celebrujące ten fakt), a może to kolejny przymus udowadniania sobie, że jednak jest się kimś, KOBIETĄ, bo wciąż w głębi duszy wolałoby się być mężczyzną lub wciąż trudno być równie dobrym, mającym równie ważną rolę do spełnienia.
I po siódme, ostatnie: cykl miesięczny bez względu na zdobycze cywilizacji (choć oczywiście tabletki i tampony, dzięki którym prawie nie trzeba oglądać miesięcznej krwi, są dla tych kobiet dobrodziejstwem), a także ciąża, poród zawsze zostaną problemem dla tych, które w głębi duszy panicznie się boją, że są kobietami. Jedne dlatego, że są lub mogą być kochanką, drugie, że matką lub żoną, inne – że obiektem pożądania, rywalizacji, jeszcze inne, że w ogóle kimś OKREŚLONYM. I dla każdej to dramat, choć mogą nie być tego świadome. Dramat właśnie dlatego, że okupiony beznadziejną walką z tym, co im dane– z własną płcią.
A poza tym dziś Dzień Matki:)
Anna Lissewska, psychoterapeutka