27.07.2012, Warszawa
-
Aniu, zajęta budowaniem,
Jestem kompletnie de mode, pardon – oldskulowa. Trzymają się mnie tematy mało widowiskowe i tak trudne, że aż samej mi ciężko o tym pisać. A tak długo mi się udawało… Przechodziłam obok nich, zamykałam oczy, udawałam, że mnie nie ma, że ich nie ma albo że mnie nie dotyczą. Jak się okazało, głównie ze strachu. A kiedy przestałam się bać – złapały mnie za gardło, i tak stoję już przeszło miesiąc ze ściśniętym sercem wobec nieodwracalnego.
Niby też jestem zajęta, życie wymaga, żeby się wyrabiać, układać, przystosowywać albo czujnie odmawiać, żeby potem nie było łyso. Ale już mnie nie znieczula. Mimo że jest bardziej intensywne niż kiedyś, szybsze i bardziej wymagające. Ale nawet kiedy padam ze zmęczenia albo pochłania mnie coś, co robię – cały czas CZUJĘ. Czuję ŻYCIE – nie przerażają mnie jego różnorodne, nie zawsze fajne przejawy, nie muszę się chować. Jak mnie kopnie to się pozbieram, a czasem udaje mi się zrobić zręczny unik i jestem cała zadowolona. Ale czuję też ŚMIERĆ i z tym mam jeszcze kłopot.
Udało mi się prześliznąć obok niej, kiedy gromady ludzi płakały i zaklinały Boga, gdy umierał Jan Paweł II. Pozostałam letnia, kiedy spadł samolot pod Smoleńskiem. Czułam tylko wielkie współczucie dla tych, którzy zostali i płakali. A 12 czerwca, zaraz po tym, kiedy Lewandowski strzelił gola Grekom, dostałam wiadomość, która sprawiła, że poczułam się jakby piłka wylądowała na mojej głowie. Ciężki udar.
To nie była ani moja siostra, ani bardzo bliska przyjaciółka. Ale koleżankowałyśmy się i współpracowałyśmy. Łączyło nas wspólne widzenie świata i to, że mogłyśmy różne rzeczy w sobie wzajemnie podziwiać. Coś zaczynało się budować. Wtedy w czerwcu było dramatycznie, ale tliła się jeszcze nadzieja, a raczej liczenie na cud. Ale cudu nie było. I to pierwsze z czym nie mogę sobie poradzić. Jak to? Żeby tak nie było happy endu? Żadnego doktora House’a, który znajdzie wyjście z sytuacji bez wyjścia?
I poczucie winy. Gdzieś w okolicach Bożego Ciała przemknęło mi przez głowę, żeby do Agnieszki zadzwonić, ale coś się działo, coś mnie odciągnęło od tego. Już nawet nie pamiętam co. A TO stało się prawdopodobnie właśnie w tym czasie. Może gdybym zadzwoniła… Wiem, że kiedy TO ją zaatakowało była sama. Nawet nie mogę myśleć o tym, czy była bardzo przerażona i bezradna. Słabo mi. Wiem, że to nie ja rozdaję karty i są rzeczy całkowicie poza moim wpływem, ale jakieś a może… pozostaje. Wiem też, że TO, co dopadło Agnieszkę obudziło mój lęk przed taką sytuacją – bycia w pozycji nieodwracalnej, całkowicie bezradnej, nieresetowalnej i ostatecznej. I drżę od tej pory, jakbym sama usłyszała wyrok – Aga była o dobrych 10 lat młodsza ode mnie. Nikt nie jest bezpieczny.
Przypomniałam sobie, jak kiedyś pluskałam się w wannie i nagle w głowie wystrzeliła mi myśl: jak to będzie, kiedy mnie nie będzie? Szybko ją wtedy wypchnęłam ze świadomości, tak jak kiedyś, kiedy jeszcze leżałam w łóżeczku z siatką i dopadło mnie przerażenie: co to będzie jak nie będzie mamy?!
A jednak trzeba temu stawić czoła. Takie życie i choćbym pękła osiem razy mój czas też już ktoś tam na górze odlicza.
Trudno mi się z Agą pożegnać, ciągle mam poczucie straty. Niektórzy mówią – po prostu przeszła do innej rzeczywistości, może jest szczęśliwsza niż tu. Pewnie tak, bo skoro To się stało, to widocznie tak miało być. Ale ja ciągle czuję ból i tęsknotę – za tym co mogło się wydarzyć a nie wydarzyło i za mamą, która gwarantowała, że wszystko będzie dobrze. I żal, że wszystko przemija i kończy się wtedy, kiedy chce, a nie wtedy kiedy na to pozwolę. Łącznie ze mną samą.
Cholerny świat! Już mi się nie uda zamykać oczu. Miss Wykidajło stała się częścią mojego życia. Czy właśnie po to los zetknął mnie z Agnieszką?
Anna Ławniczak, dziennikarka
-
Aniu, którą dopadło,
Bez powodu to ta sama historia, co niezależne, nieodwracalne i bez wpływu na to. Ot tak i już. Próbujemy nadać sens, doszukujemy się powodów, dlaczego się stało, i choć większość tego „po co” leży w podświadomości, w naszych nieświadomych motywach, spora część należy do „po nic”, „bo tak”, bo tak się ułożyło, zachciało skręcić kołu fortuny. Z jakiegoś powodu zakolegowałaś się właśnie z Agnieszką, ale może z bardziej prozaicznych powodów, niekoniecznie metafizycznych i głęboko ludzkich. Ale kto to wie…
Przypominam Ci także, że dr House ma na swym koncie mnóstwo śmierci i podobno mu nie zależy, żeby ratować, lecz by nie pozostać z nieznośnym uczuciem niewiedzy. Nadając sens, nazywając rzeczy po imieniu, znajdując powód uspokajamy się, bo bliżej nam wtedy do kontroli. „Bliżej” nie znaczy jednak, że ją mamy.
Kontrola służy poczuciu bezpieczeństwa, wydaje się wtedy, że nic nas nie spotka znienacka. No właśnie – wydaje się. Bo skrupulatnie przymykamy oczy na prawdę. Tak jak piszesz. Jeśli do tej pory nas nie dopadło, i tak dopadnie. Uciekać w nieskończoność się nie da. W pewnym wieku przymykanie oczu nie wychodzi albo jest śmieszne. Oznaki przemijania i zbliżania się do śmierci: choroby i śmierci w rodzinie, wśród znajomych, potem w nas – oznaki starzenia się, zgrzyty w zdrowiu, więdnąca uroda… Śmierć, upływ czasu to część życia i to od jego początku. Mimo to uciekamy przed nimi niczym zając przed samochodem. Ostatni raz w kryzysie wieku średniego. Choć niektórzy nie docierają do końca, niektórych ten kryzys zabija, jak czasem samochód zająca. Aż tak nie chcą przyjąć do wiadomości, aż tak się bronią przed nieuniknionym… Kryzys wieku średniego to nic innego, jak łabędzi śpiew naszego narcystycznego Ja, które upiera się, że to od niego wszystko zależy i produkuje cały zestaw sposobów potwierdzających to przekonanie i tłumaczący odstępstwa od. Uznanie, że coś nie zależy od narcyza, to przyznanie się do zależności od czegoś, na co nie ma wpływu. A tego narcyz znieść nie może. Czasem nie może tego przeżyć i woli umrzeć. Stąd samobójstwa wielu znanych narcyzów, którym życie zaczęło wymykać się z rąk. Stąd wiele wypadków w kryzysie wieku średniego.
Więc skoro śmierć Cię dopadła wraz odejściem Agnieszki, nawet, jeśli wciąż trudno Ci się z tym pogodzić, to wszystko na najlepszej drodze;) Bo oczywiście ze śmiercią, dopóki nie jest naszym udziałem, jak ze wszystkim, co od nas nie zależy a boli, pogodzić do końca się nie da. Poddanie się, rezygnacja, „skoro umrę, to i tak wszystko jedno”, to kolejne niedojrzałe sposoby poradzenia sobie z brakiem wpływu. Można powiedzieć, że dorosły człowiek, ani nie ucieka od śmierci, ani nie czeka, aż przyjdzie. Jeśli liczysz na jakiś wewnętrzny spokój w tej sprawie, to zmartwię Cię – nie ma takiego – to niepokój, że śmierć jest i nie wiadomo kiedy przyjdzie, czyni nas sensownie trzymającymi się życia. Czyni nas także bardziej uważnymi na bliskich i przyjaciół, bo przecież nie wiadomo, kiedy się ich straci. A jeśli się nam nie uda, bo przecież życie gna i tak łatwo zapomnieć, że każdy dzień może być ostatnim, poczucie winy, które nas dopada, gdy nie zdążyliśmy zadbać o przyjaźń, o bliskich, jest tym, co każe nam zreperować zaistniałą krzywdę. Szkoda tylko, że nie zawsze można tam, gdzie została uczyniona. Szkoda i nie szkoda. Ten proces – mądrze mówiąc – REPARACJA, to ostatni etap dojrzewania. Ale żeby tak łatwo nie było, nie wystarczy raz zreperować i być już dojrzałym na wieki – tendencja, by spadać w przekonanie, że świat zależy od nas, a jak nie zależy, to dlatego, że robi nam na złość, w chwilach straty, to naturalne zjawisko. Rzecz w tym, żeby się w porę obudzić w tym wątpliwym azylu chroniącym przed zbyt nieznośnym nieuniknionym i nieodwracalnym. No i wrócić do rzeczywistości, w której poczucie winy zawsze jest wpisane w stratę a reparacja to jedyne, co pozwala się nam z nim uporać. W dodatku czyni nasze życie pełniejszym, bo przestajemy skupiać się na czubku własnego nosa.
Dlatego nie buduję od podstaw! Zajmuję się reparacją. Symbolicznie ale i w rzeczywistości. Reperuję stare domostwa, by mogły mieć nowe życie po tym, gdy ktoś je zaniedbał i dopuścił do ruiny. To też jedyny sposób, by być nieśmiertelnym – zostawić po sobie coś sensownego i/lub pięknego. A to, co możemy zrobić dla tych, których straciliśmy na zawsze (ale i dla siebie), to przechowywać ich w sobie i korzystać z tego co nam dali, gdy byli. I to tyle, co możemy w sprawie negocjowania ze śmiercią…
Anna Lissewska, psychoterapeutka