blog ani ani: myśli nie całkiem różane

 akcja, bukiet, fundacja MaMa, kamień, kwiat, matka, miłość, ocena, perwersja, pomoc, porwanie, próba, pycha, Rafaello, ratowanie, róża, śmierć małej Magdy, SMS, Sylwia Chutnik, szef, szok, wiadomość, Wisława Szymborska, wizerunek, wrażliwość, wściekłość, zdrada21.02.2012, Warszawa

  • Aniu,

Róża? Jak wygląda róża? Czy to kwiat? A może kamień?
Myślałam, że się jeszcze trochę porozczulam nad sobą i moją woltą zawodową. Opowiem o tym, jak dostałam na odchodne od mojego szefa, który mnie flekował przez parę miesięcy, bukiet 20 krwiście czerwonych róż i kartonik śnieżnobiałych Rafaello… Ale życie już pobiegło dalej i co innego mnie zajmuje. Kiedy jeszcze nie wiadomo było co się stało z małą Madzią z Sosnowca, rozmawiałam z Sylwią Chutnik, pisarką i feministką. Kiedy powiesiła na stronie założonej przez siebie fundacji MaMa informację o porwaniu dziewczynki, kobiety pisały komentarze w tonie: co to za matka! Dla Sylwii to był przejaw tego, jak źle i krytycznie kobiety traktują inne kobiety. Zrobiło mi się głupio. Bo moja pierwsza myśl po usłyszeniu wiadomości z Sosnowca była: coś ściemniają… Za bardzo to było filmowe. Potem, gdy prawda wyszła na jaw, było mi przykro, że jednak moja podejrzliwa i momentami paranoiczna strona dziennikarskiej natury czuła pismo nosem. I że złe się sprawdziło. I byłam przestraszona, co się teraz stanie z ludźmi, którzy mieli bardziej otwarte serca i włączyli się w akcję szukania dziecka. To bardzo nieprzyjemne podkręcić się, ruszyć na pomoc tylko po to, żeby przekonać się, że ktoś nas zrobił w balona. Przećwiczyłam to, kiedy po alarmistycznym SMS-esie rozsyłałam wiadomości, szukając kogoś z rzadką grupą krwi potrzebną ciężko choremu. Potem się okazało, że ktoś wymyślił sobie taki oto sposób na zarobienie pieniędzy z SMS-ów.

Trudno oczywiście porównywać te dwie sytuacje. Ta z SMS-ami to ewidentne, cyniczne wykorzystanie dobrej woli i wrażliwości ludzi. W przypadku matki Madzi, wiele wskazuje na chęć uniknięcia odpowiedzialności, panikę, próbę zmotania rzeczywistości, by nie czuć winy. Może naoglądała się za dużo kretyńskich filmów, bała się potępienia ze strony rodziny, bo ja wiem co jeszcze… Czy to znowu chodzi o ratowanie swojego wizerunku w oczach innych, czy ratowanie obrazu siebie przed sobą? Próbę udawania, że to nie ja? Trochę słabo jej się to udało, bo ma przeciwko sobie połowę Polski.

Ciekawe swoją drogą, że wobec wypadku dziecka ma się taką wielką ochotę natychmiast obciążyć winą matkę, właściwie skreślić ją jako człowieka. Choć przecież nie można przewidzieć wszystkiego, czasem kilka rzeczy dzieje się naraz, jakiś splot okoliczności i koniec – nie da się uniknąć nieszczęścia. W końcu niejedna kobieta łapała swoje dziecko w ostatniej chwili, kiedy wychyliło się przez okno, próbowało ściągnąć garnek z kuchni, ruszało prosto pod koła samochodu. Niejednej się nie udało zapobiec wypadkowi, tyle że skutki nie były równie dramatyczne. Matce Madzi trudniej współczuć ze względu na spektakl, który wyreżyserowała, ale też ja powstrzymuję się teraz z oceną. Zbyt wielu rzeczy nie wiem. I choć bardzo trudno mi się słuchało, kiedy ludzie przed pogrzebem dziewczynki i po nim odsądzali matkę od czci i wiary, to też ich po części rozumiem. Że poczuli się oszukani, zaszokowani przedstawieniem i wściekli, że wykorzystano ich wrażliwość i chęć pomocy. I jak tu nie kochać Szymborskiej? Świat jest taki jak w jej wierszu – dziś róża to piękny, romantyczny kwiat, jutro kolczasty symbolem zdrady, pychy, perwersyjnej miłości.

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-123.02.2012, Olecko

  • Aniu,

Być matką zobowiązuje. Przede wszystkim do udawania, że dziecko tylko się kocha i jest się gotowym poświecić dla niego wszystko. Udaje się przed „opinią publiczną” (najbardziej przed teściową:) i innymi matkami małych dzieci), a także, choć z większym trudem, przed samą sobą. To, że się nie ma już siły, że chciałoby się zniknąć a jeszcze lepiej, żeby w cudowny sposób dziecko zniknęło nam z oczu, że czasem złości aż tak, że budzi mordercze uczucia… jest absolutnie nie do przyjęcia. Wywołuje potworne poczucie winy albo nie dające się znieść samooskarżenia. Te „karygodne” uczucia lepiej niech więc znikną w czeluściach nieświadomości.

Matki są różne. Każda nosi jakiś bagaż doświadczeń, zwłaszcza tych z dzieciństwa, ma swój wzorzec bycia matką wchłonięty z mlekiem własnej – czyli, jak była traktowana jako niemowlę i starsze dziecko, tak później bezwiednie, choćby nie wiem jak się starała, będzie traktować swoje. Każda ma jakieś problemy, mniejsze lub większe zaburzenia osobowości. Nikt nie jest idealny. Idealnych rodziców nie ma i nigdy na świecie nie było. Jesteśmy w różnym wieku gotowi na posiadanie dzieci. Niektórzy z nas – nigdy. A i tak większość, bez względu na to, czy jest gotowa czy nie, i jakie ma do tego psychiczne predyspozycje, dzieci ma. Ale nawet gdyby istnieli idealni rodzice a dziecko było najbardziej upragnionym dzieckiem na świecie, byłoby męczące, sprawiające kłopoty i budziłoby negatywne uczucia.

Matka dojrzała jest świadoma, że nie uniknie złości do dziecka. Gdy ma go już dość, stara się odsunąć, odpocząć i zatroszczyć o siebie, poprosi bliskich o zastąpienie jej w opiece, bo wie, że to normalne uczucia i między innymi taka ich rola – wzywają do zadbania o siebie, by w pełni sił psychicznych i fizycznych mogła wrócić do pełnienia swojej trudnej roli.

Matka niedojrzała, bo zbyt młoda lub o niedojrzałej psychice niezależnie od wieku, jakąś częścią siebie kocha dziecko, ale inną ma go dość, czy jest zmęczona czy nie. Jakaś jej część tego dziecka nie chce, zwłaszcza, gdy przychodząc na świat pokrzyżowało jej plany, odebrało w jej pojęciu młodość, wolność, bycie jedyną i najważniejszą na świecie. Ta matka nie chce opiekować się kimś bezbronnym i zależnym od niej, bo sama chciałaby być jeszcze dzieckiem i potrzebuje opieki. Nie chce być odpowiedzialną, bo to dla niej zbyt trudne. Itd., itp. Jest rozżalona na los i wściekła na niemowlę, bo zmusza ją do bycia kimś, kim się nie czuje i odbiera jej to, czego ona wciąż potrzebuje. Pół biedy, gdy uczucia tej części są jawne. Można się poskarżyć mężowi, przyjaciółce, usłyszeć „wiele kobiet tak ma”, po czym rozgrzeszonym wrócić do dziecka i cieszyć się macierzyństwem. Wówczas w konflikcie między kochającą a niechętną dziecku częścią jest względna równowaga. Gorzej, gdy wewnętrzny zakaz wygrywa. No bo jak to tak? Przecież etos matki Polki, kult Matki Boskiej, w telewizji słodkie reklamy szczęśliwych mam i ich cudownych pociech, a na parkowych ławkach rozszczebiotane nad maluchami matki. Jak można być tak wyrodną i do własnego dziecka czuć złość i niechęć?! Nie pozostaje nic innego jak zacisnąć zęby i poświęceniem zagłuszyć nienawidzącą dziecko część. Tymczasem jej uczucia kiełkują w podświadomości i wykwitają np. pod postacią nieszczęśliwych wypadków.

Ale kiedy do tego dojdzie, powinna uruchomić się druga strona – przerażenie, że dziecku stała się krzywda i walka o jego życie, często nieracjonalna, jakby instynktowna, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy jeszcze w dziecku nie tli się iskra życia, nawet jeśli niewidoczna. A gdy zawodzą wszystkie próby reparacji i ratunek okazuje się niemożliwy, przychodzi rozpacz i załamanie. Jak z tą kolczastą a jednak piękną różą – w każdej bliskiej relacji, a szczególnie tak bliskiej, opartej na totalnej zależności, są dwie strony medalu – złość i miłość, dlatego, poza skrajnie chorymi wypadkami odcięcia od uczuć, nawet w „wyrodnej” matce, w sytuacji zagrożenia życia dziecka budzi się miłość i troska.

Co stało się z matką Madzi, że zwyciężył strach o siebie samą, a nie, wydawałoby się naturalna, matczyna reakcja? Być może bardziej, niż wyposażona w miłość i troskę, nafaszerowana była macierzyńskimi zasadami i wartościami, których nie przetrawiła a jedynie karnie im była posłuszna. A strach przed posądzeniem o zaniedbanie dziecka i potępieniem kazał jej pogrążyć się jeszcze bardziej. Tylko czym jest tak silny lęk przed potępieniem? Czy przypadkiem nie projekcją na innych własnego potępiającego sumienia? A dlaczego tak się sama potępiała? Czy aby nie miała czegoś gorszego na sumieniu, niż ślepy traf upuszczenia dziecka na ostry próg? Może miała! Właśnie te ostre jak próg uczucia do dziecka. Może nieświadomie chciała, by spotkała ją za to kara? Może dlatego namotała, zrobiła rzecz, która ludziom nie mieści się w głowie, ale za którą było wiadomo, że ją znienawidzą, bo czym jest ukrycie zwłok maleńkiego dziecka w lodowatych gruzach wobec wypuszczenia go ze śliskiego kocyka? Czym jest ten okrutny teatr, który urządziła, to oszustwo, granie na ludzkich uczuciach wobec zwykłego niedopilnowania, braku wyobraźni, nieuważności? Te ostanie zdarzają się każdemu, za to nie dosięgłaby jej najsurowsza z kar – BRAK WYBACZENIA. A przecież właśnie to musiało ją (według niej) spotkać.

Teatr nieświadomości zawsze prowadzi do celu, w przeciwieństwie do teatrzyków, które urządzamy.

To oczywiście jedna z setki wersji przedstawianych przez zastępy psychologów różnej maści przy okazji tej sprawy;) Prawda pozostanie nieznana, także dla matki Madzi, dopóki nie będzie gotowa na wiele, wiele uczciwych i głębokich rozmów z psychoterapeutą.

Wszystkie zaś oburzone, potępiające ją matki (także przyszłe i niedoszłe) znalazły kozła ofiarnego, który przechowa ich niewygodne uczucia do własnych dzieci i zostanie za nie surowo ukarany. I tak ich własne karzące sumienie za złość i niechęć do własnego potomstwa znalazło wygodne ujście.

Wiem o co zaraz spytasz:) Czy każdy nieszczęśliwy wypadek jest przejawem nieuświadamianej agresji? Myślę, że prawie każdy. Ale jest też na tym świecie element nieprzewidywalności, który dopada nas i nie mamy na to ani wpływu ani kontroli. Jak rozróżnić, który przypadek jest kiedy? Czasem się nie da, ale tym większą możemy mieć pewność, że to nieprzewidywalność losu, im mniej agresji upchniemy w nieświadomości.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani – życie to nie piar

zawiść, zazdrość, odwet, odcięcie emocjonalne, emocjonalny chłód, sukcesy, kariera, zagrożenie, zwycięstwo, krytykowanie, praca, powód, rodzice, dzieci, dziecko, dzieciak, usterka, obrona, majątek, szczęście, zagrożenie, dawać w łapę, sukces11.01.2012, Warszawa

  • Aniu, moja inspiracjo

Podobno od ciastek puchnie mózg. Ale niektórym to dobrze robi na głowę, na przykład mnie. Fizjologicznie wygląda to tak, że jak ktoś wciągnie makowca, sernik, keks, kutię, kluski z makiem i jeszcze trochę drożdżowego, tudzież czekoladek – ten nadmiar węglowodanów prowadzi do zatrzymywania wody i obrzęków. Dlatego po świątecznych szaleństwach kulinarnych często boli głowa i nie dopina się spódnica. U mnie w tym roku obeszło się bez migreny. Przeciwnie, mój mózg ściśnięty przez ostatnie miesiące jak orzeszek, napompował się niczym koło ratunkowe i chyba to sprawiło, że zaczął się jakiś ruch w synapsach. Emocjonalne bąble stworzyły masę krytyczną i wygenerowały decyzję: w końcu muszę przerwać coś, co już zaczynało mnie niszczyć.

Rozmawiałyśmy o tym nieraz, i na blogu, i face to face. Ale czymś, co wyzwoliło tym razem moją refleksję była wiadomość w jednym z serwisów informacyjnych relacjonujących proces taksówkarza, który zabił człowieka w biurze poselskim PiS-u. Pani sędzia, w uzasadnieniu wyroku powiedziała, że oskarżony nie wykazał skruchy, przeciwnie potraktował swoją zbrodnię i proces jako osobistą promocję.
Czego to człowiek nie zrobi dla PR-u! Nie wiem, co było przyczyną, co skutkiem w przypadku skazanego taksówkarza. Może desperacko próbował ratować własny wizerunek we własnych oczach kreując się na niezłomnego bojownika w nadmuchanej przez siebie sprawie? Ale wiem, że osobisty PR prowadzi do najdziwniejszych postępków. Z autopsji. Co prawda nie sprzedaję swojej intymności w reality show, ani nie wypijam (przepraszam za obrzydliwość) piwa z rzygowinami, jak jedna panna z Anglii, która chciała zrobić wrażenie na swoich kumplach z pubu (a tak naprawdę rozpaczliwie walczyła o trochę ciepła i bliskości). Ale uprawiam ciągle coś, o czym wspominałaś na blogu – narkotyzowanie się własną wszechmocą, byciem niezastąpioną, wspaniałą, jedyną.

No cóż, kto szuka – ten znajduje. Ale nie wdzięczność i poklask – tylko karę za pychę i naiwność. Podjęłam się karkołomnego zadania redagowania w pojedynkę stu stronicowego miesięcznika, kiedy moje dwie koleżanki czmychnęły z wariatkowa, którego nazwy nie będę wymieniać. I nagle znalazłam się w roli posłusznego konia z „Ballady o dwóch koniach” Wojciecha Młynarskiego. Doświadczenie nie do pozazdroszczenia, ale też i nie do przecenienia.

Ech, ubawi Was ogromnie
W parę chwil balladka ta:
Raz w zaprzęgu szły dwa konie,
Szły w zaprzęgu konie dwa.
Pierwszy był to koń posłuszny,
Który w galop, cwał czy trucht
Pięknie ruszał, grzecznie ruszał
Na najmniejszy bata ruch.
Drugi koń był strasznie hardy,
Nieposłuszny, pędziwiatr,
W biegu szybki, w pysku twardy,
Furda lejce, furda bat,
Zaś gdy chodzi o woźnicę,
Co na koźle z batem tkwił,
Bardzo on to kierownicze
Stanowisko lubił był.
Ten woźnica dnia każdego
Myślał, mrużąc oczy złe:
„Skarcę konia niegrzecznego,
Gotów jeszcze kopnąć mnie,
Lecz coś przecież zrobić muszę,
Albo z kozła ruszać precz,
Autorytet mi się kruszy,
Autorytet – ważna rzecz…”.
Po czym w stajni, już przy żłobie,
Ten woźnica bat swój brał,
Spluwał tęgo w dłonie obie
I grzecznego konia prał.
A do niegrzecznego mawiał,
Strojąc głos na srogi ton:
„Jak się będziesz dalej stawiał,
To zarobisz tak jak on!„.
Z tej balladki smakowitej
Niech popłynie morał w świat:
Gdy mieć pragnie autorytet
Tchórz, co w ręku trzyma bat,
Kto się stawia – ten ma z tego
Mimo wszystko jakiś zysk,
A kto słucha i ulega,
Ten najpierwszy weźmie w pysk.

Czy człowiek (czytaj ja) musi mocno oberwać, żeby nie powtarzać starych błędów? Bo zamiast wdzięczności za to, że ciągnę robotę i dzięki mnie ten magazyn w ogóle się ukazuje, słyszałam na każdym zebraniu, że jestem nieprofesjonalna, że jeśli nie umiem wyegzekwować tekstów w terminie (a na duży artykuł magazynowy autorzy dostawali 2–3 dni), to może jestem niepotrzebna? Na co drugim zebraniu groził mi zwolnieniem. Dziś zastanawiam się, dlaczego aż tyle było mi trzeba, by dojrzało we mnie postanowienie: bujaj się, sadysto!

O tym kiedyś też rozmawiałyśmy, ale widać tej lekcji jeszcze nie przerobiłam: jeśli człowiek ciągle psychicznie walczy o przetrwanie, a nie realizuje swoich celów, nie robi czegoś DLA SIEBIE, a nie dla przetrwania – tak to się kończy. Co musi się stać, żebym przestała walczyć o przetrwanie? Tylko nie pisz proszę, że niektórzy są niepoprawni i niewyuczalni 🙂

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-112.01.2012, Olecko

  • Aniu zgnębiona

Nie wiem, czy chodzi tylko o przetrwanie. Być może wkrada się coś jeszcze – potrzeba, o ile nie przymus, udowodnienia mężczyźnie, że jest zły. Bo skoro nazywasz go sadystą, to kim Ty w tej relacji byłaś? Co tak długo nie pozwalało Ci odejść? Znasz to przecież z cudzych opowieści – kobieta tkwi przy mężczyźnie, który ją poniża, znęca się nad nią, a ona nie ucieka. A nawet jeśli ucieknie, wpada w kolejne, sadystyczne ramiona. Może to jakiś znany układ, sytuacja, w której czuje się jak ryba w wodzie, mimo niewygody? Najwyraźniej coś w tej sadystycznej wodzie jest atrakcyjniejsze od niewygody. Masochistyczna kobieta cierpi, żali się, czasem nawet idzie po pomoc, ale z niej nie korzysta. Wraca posłusznie do oprawcy, by znowu oberwać.

„A kto słucha i ulega,
Ten najpierwszy weźmie w pysk”.

Jakimś dziwnym trafem to uległość złości kata. Hardego konia nie śmie uderzyć, ten nie budzi w nim sadystycznych uczuć. Budzi je oddanie ofiary, bierne czekanie na razy, czyli godzenie się na nie. Ale tak naprawdę to swoją uległość, słabość i zależność sadysta tłucze w koniu, który ofiarnie mu służy, by mógł je w nim umieszczać. Do tego masochista mu potrzebny – by atakować na zewnątrz siebie to, czego nienawidzi w sobie. Dlatego nie może się obyć bez takiej wiecznej ofiary. A do czego masochiście sadysta? Jest mu równie potrzebny! Swoje sadystyczne impulsy oddelegował do swego gnębiciela, a sińce (niekoniecznie na ciele) są jak afisz, którym kłuje mu w oczy – ZŁOŚĆ, NIENAWIŚĆ I SADYZM SĄ NIE DO PRZYJĘCIA! Dzięki temu sam pozostaje prawy, dobry i „wyzwolony” z agresji. Przecież on jest zawsze posłusznym koniem, obrywającym a nadal robiącym co do niego należy, to woźnica jest pełen zła i chęci, by się znęcać nad słabszym. I tak sadomasochistyczny układ ma się dobrze – koń bierze na siebie to, czego nie chce dźwigać woźnica, a woźnica – czego nie chce koń. Są sobie nawzajem potrzebni. Masz rację, chodzi o PR:) Desperacko ratują własny wizerunek we własnych oczach kreując się – koń na tego lepszego, który może z wyżyn moralnych patrzeć na takich złych jak szef, szef na tego silnego, który nigdy nie zniży się do pozycji poddanego i zależnego.

Ale jest coś jeszcze, co silnie ich łączy. Jak wiadomo układ sadysta–masochista należy do najtrwalszych. Taki związek ma większą szansę przetrwać, niż normalny i dojrzały. W relacjach intymnych sadomasochistyczny klincz silniej łączy od emocjonalnej bliskości. Gdy ktoś nie zna bliskości tylko złe traktowanie, wybiera jedyny układ, w jakim potrafi się odnaleźć, dający nadzieję, że nie zazna opuszczenia. To tak a propos przetrwania – dla kogoś takiego bycie niszczonym jest niczym wobec bycia zostawionym. W jego głębokim (niemowlęcym) przekonaniu niszczony wciąż żyje, ledwo bo ledwo, ale żyje, zostawiony – niechybnie umrze. Przełóż to sobie na związek szef–pracodawca, może znajdziesz tam siebie przerażoną, że sadysta wykopie Cię na bruk.

Pytasz, jak przerwać tę walkę o przetrwanie za wszelką cenę? Przetrwać trzeba za wszelką cenę. Ale trzeba się rozejrzeć, czy nadal coś grozi. Czy istnieje bezwzględny okupant i rzeczywiście nie ma wyjścia z jego rąk. To odwieczny dylemat ciemiężonego – ryzykować życie dla wyzwolenia, czy posłusznie godzić się z losem i żyć. Ale to chyba nie Twój dylemat! Na szczęście już nie musimy dokonywać takich wyborów! Ani krwawego uzurpatora nie ma nad nami, ani potęgi militarnej za plecami bezwzględnego oprawcy. Nie zżymasz się na takie historie, gdy większość ulega mniejszości, zamiast postawić czynny opór i latami tkwi w zniewoleniu? Gdy całe narody zginają kark dla jednego, który pozwał się Bogiem, albo godzą się na swój los, który wytycza im garstka szaleńców? Nie masz ochoty potrząsnąć, krzyknąć – ludzie, dlaczego to znosicie, przecież jest was więcej!

W dorosłym życiu tylko w sytuacjach skrajnych jedynym sposobem, by przeżyć, jest położyć uszy po sobie. Do GODNEGO PRZETRWANIA bardziej przydaje się agresja i niezbędna jest pewna ilość sadyzmu! A nadmiar wykorzystaj symbolicznie na jakiś zacny cel 🙂

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani – lodowaci krioterapeuci

zawiść, zazdrość, odwet, odcięcie emocjonalne, emocjonalny chłód, sukcesy, kariera, zagrożenie, zwycięstwo, krytykowanie, praca, powód, rodzice, dzieci, dziecko, dzieciak, usterka, obrona, majątek, szczęście, zagrożenie, dawać w łapę, sukces24.10.2011, Warszawa

  • Aniu, po pierwszych przymrozkach

Przymrozki mogą być też emocjonalne. Nie mają w sobie nic z uroku szronu na trawie czy szadzi na drzewach. Kiedy ktoś oblewa mnie słowami o temperaturze ciekłego azotu, tak zimnymi, że aż parzą, nadal nie wiem co robić. Ktoś, z mrozem w oczach cedzi: posłuchaj tego, co mówisz, nie ma w tym żadnej logiki, kiedy próbuję zasygnalizować, że użył zbyt ciężkich słów, słów, które godzą w poczucie godności i własnej wartości. Słów, do których nie ma prawa, bo nie jest Bogiem posiadającym jednoznaczną i ostateczną miarę dla uczynków i dla wartości człowieka. Mam wtedy właściwie tylko jeden sposób: zamykam się i dystansuję. Nie dyskutuję, bo na gruncie logiki, każdy zapędzi mnie w kozi róg. Przyjmuję założenie: „ten typ tak ma” i nie słyszę, czego nie chcę słyszeć. Z ciekłego azotu ocen, niepodważalnych prawd i logiki, odcedzam sobie to, co może mi się przydać. Resztę spuszczam z wodą w klozecie. Wiem, że walka na logiczne rakiety, w tym konkretnym przypadku, nie opłaca mi się. Mogę sobie tylko zadawać pytanie, czy muszę trwać w tym gabinecie emocjonalnej krioterapii.
Ale dystans nie oznacza chłodu. Takie potyczki wzbudzają we mnie chęć odwetu. I wielokrotnie przekonałam się, że potrafię, często wcale nie w sposób przemyślany i celowy, tylko jakby mimochodem, strzelić emocjonalnemu krioterapeucie w kolano. Budzi się też we mnie cała paleta innych, ciemnych, ostrych i palących uczuć: gniew, uraza, wrogość, niechęć, gorycz, czasem wręcz nienawiść. Ratuje mnie to, że wiem, że uczucia są jak zmiany pogody. Mijają, kiedy pójdę na piękny koncert, na spacer pod jesiennym niebem o wyjątkowej o tej porze roku niebieskości, wsłucham się w mruczenie kotów i wygłaszczę pchające się pod rękę kosmate łby. Wracam do równowagi i podejmuję racjonalne decyzje. Tylko czasem zastanawiam się, czy to aby słuszna strategia? A może powinno się uczyć takich ludzi rozumu i przyzwoitości? Może powinni dostać to, co serwują innym? Tylko czy to ich czegokolwiek nauczy?

Anna Ławniczak, dziennikarka



mandala1-12.11.2011, Olecko

  • Aniu, nie daj się!:)

Krioterapeuci, jak ich nazywasz, są inwalidami. Ani odwet, ani nauczka, ani żadne próby nie dotrą – są na nie nieprzemakalni, a raczej pozbawieni organów, którymi by mogli poczuć i zrozumieć Twój przekaz. Może jednak świadomość kim są, dlaczego tak robią, pomoże Ci być bardziej odporną na razy ich lodowatych sztyletów.
Większość z nich to ci, którzy wycofali swoją wrażliwą, nielogiczną część, schowali przed światem i sobą, bo kiedyś to ich ktoś oblewał ciekłym azotem. Wówczas, gdy nie mieli jak się bronić, bo byli mali, niewinni, ufni i pełni nadziei. Skurczyli się więc i teraz mają tylko jeden sposób na życie – nie dać się zranić. Zlodowacieli, by nie dać się nigdy zmrozić. Pomyśl, jacy są biedni. Nie mogą zaznać ani miłości, ani głębokiego przywiązania. Nie mogą cieszyć się ciepłym kontaktem z drugim człowiekiem, nie znają przyjemności płynącej z relacji. Nie są w stanie nikomu zaufać.

Nie rozumieją języka, w jakim do nich mówisz. Żyją w innym, niż Twój świat. Ich świat wewnętrzny jest przepełniony okrutnikami pozbawionymi skrupułów, bezwzględnymi krytykami, opiekunami ślepymi na ich potrzeby, w zasadzie w ogóle ślepymi na nich. ICH nie ma, bo nigdy SIEBIE nie zobaczyli w oczach kochającej osoby. Teraz sami są ślepi. Nie znają czułości, zrozumienia i troski, bo nigdy tego nie zaznali. Są okaleczeni, bo odcięli i odrzucili swoje miękkie, wrażliwe i potrzebujące JA. Wszystkie potrzeby i całą swoją wrażliwość umieszczają w Tobie, by z okrucieństwem je atakować. Wrzucają w Ciebie emocje, których panicznie się boją, logikę zostawiają sobie, by móc gardzić pełnym uczuć SOBĄ w Tobie. Oddają Ci swoją podatność na ból i zadają Ci go, by walczyć z własną słabością, a nie z Tobą! Wiesz dlaczego? By nikt nie miał na nich wpływu. Bo uczucia, emocje, pragnienia czynią nas zależnymi od innych. Przez nie inni mają władzę nad nami – mogą wykorzystywać, że czegoś potrzebujemy tak bardzo, iż gotowi jesteśmy…, mogą nas zwodzić, manipulować nami dla swoich interesów, mają narzędzie, by nas urazić, zawstydzić, zezłościć i ośmieszyć. I to jest świat krioterapeuty – jedyny, jaki zna i nie przekonasz go, że jest inaczej. Nie chce widzieć, że oprócz tego, do czego on wykorzystuje uczucia, emocje i pragnienia, jest jeszcze druga strona medalu – TYLKO UCZUCIA, EMOCJE I PRAGNIENIA POZWALAJĄ KOCHAĆ I BYĆ KOCHANYM, ORAZ CZYNIĄ NASZE ŻYCIE SENSOWNYM.

Dla krioterapeuty nie ma ratunku. Nie uleczy go miłość ani terapia, bo przecież nie ulegnie nigdy wpływowi drugiego człowieka. Tym najmniej okaleczonym jedynie upływający czas może zasiać niepokój w głowie. Że może szkoda życia na puste relacje i nie zostawienie po sobie niczego, co nadawałoby sens ich istnieniu. Ty możesz jedynie unikać takich ludzi. Jeśli nie da się, rób swoje, ale nie oddawaj krioterapeucie swojej logicznej części, nie dawaj się wciągać w jego walkę z samym sobą. I tak nie wygrasz – to zbyt wysoka stawka, by mógł przegrać. Możesz mu tylko współczuć.

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani – pracuj, pracuj, a garb ci wyrośnie

zawiść, zazdrość, Komitet Blokowy, chwast, pierś, sukcesy, kariera, zagrożenie, zwycięstwo, krytykowanie, praca, powód, rodzice, dzieci, dziecko, dzieciak, usterka, obrona, majatek, szczęście, zagrożenie, dawać w łapę, sukces2.07.2011, Olecko

  • Aniu, co gonisz w piętkę,

wciąż nie mamy czasu dla naszego bloga, pochłaniają nas BARDZO ważne sprawy. Jak każdy zajęty człowiek, jesteśmy przekonane, że MUSIMY zrobić to i tamto, bo jak nie, nasz świat się zawali. Wiem, zaraz roztoczysz przede mną argumenty – trzeba zapłacić rachunki, ratę w banku, dokończyć inwestycje, zadbać o ciągłość zawodową, żeby nie zniknąć z rynku i świadomości ludzkiej, nie można tracić twarzy, w końcu jesteśmy dorosłe i odpowiedzialne, skoro się podjęłyśmy, trzeba wykonać, ludzie na nas liczą, bliskim nie można sprawić zawodu, trzeba zadbać o byt, swoją przyszłość (oby tylko była jakaś przyszłość;)), nakarmić zależne od nas istoty, zapewnić im godne życie, no i jeszcze przydałaby się kasa na jakieś przyjemności, no bo jak to tak, tylko pracować?, ale nie pracować trzeba mieć za co, poza tym pieniędzy zawsze za mało, więc jak jest okazja, nie wolno jej marnować… O czymś zapomniałam?

Tymczasem kolejne kataklizmy na świecie, kryzysy i wojny, w 2070 roku nastąpi przeludnienie – nas już nie będzie, ale trzeba myśleć o wnukach – nie będą miały co jeść i pić, jeśli do tego czasu jakiś szaleniec nie wywoła wojny nuklearnej albo ta wielka, czarna dziura odkryta w naszej galaktyce nie połknie naszego układu słonecznego bez oblizywania. A rak, zawał serca czy inna zaraza? Nikt nie zna dnia ni godziny. Chcesz tak gnać aż Cię koniec zaskoczy? A może tak olać wszystko? Po co się męczyć, rozwijać, zarabiać, remontować, spłacać kredyty…? Może trzeba nie być frajerem, wszystko sprzedać i udać się na zasłużony odpoczynek, zanim na ten na zawsze, to na jakiś rajskich wyspach? A może wziąć przykład z zawsze szczęśliwych panów pod sklepem, upojonych szczęściodajnym trunkiem? Nie mają pracy, żona ma zasiłek na dzieci lub mama emeryturę – starczy. Dzieci dostaną darmowy obiad w szkole, fakt, teraz wakacje, ale pewnie gdzieś im jeść dadzą, w tej czy innej opiece społecznej. Na czynsz za mieszkanie jest zniżka z racji niskich przychodów na głowę. Ubrać się można w ciuchlandzie za złotówkę przed zmianą towaru. Czy wiesz, że im się nie opłaca pracować? Bo stracą wszystkie dodatki i zapomogi, będą musieli płacić ZUS i podatki – kto byłby takim idiotą? Nasze miesięczne „koszty uzyskania przychodu” to dla nich kwota, za którą pewnie żyliby (czytaj: pili) pół roku. Puknęliby się w czoło, że tyle wydajemy, żeby zarobić;)

Myślisz, że mi odbiło z przemęczenia? Nie, to tylko chwila smutnej refleksji po kolejnej pracującej sobocie, bo przecież świat by się zawalił, gdybym… Nie boisz się, że świat i tak wali się bez nas, a my nie zdążymy pożyć? My z pewnością nie trwamy wiecznie, już bliżej niż dalej i coś mi się zdaje, że to gnanie przed siebie w przeświadczeniu, że inaczej nie można, temu właśnie służy – uciekaniu od świadomości, że życie ucieka. Cóż za paradoks – w ten sposób ucieka jeszcze bardziej! I jeszcze podtrzymywaniu złudzenia, że BEZ NAS wszystko runie. W ten sposób jesteśmy JEDYNE, niezastąpione, najważniejsze, wszechmocne i to na nas opiera się cały świat… Byłoby śmieszne, gdyby nie tak NARCYSTYCZNE. Nie mówiąc o tym, że praca to taki świetny sposób, by uciekać od siebie samego, od bliskich, od przyjemnej strony życia… Bo jak to tak? Nic nie robić i cieszyć się życiem? Toż to grzech i wyłamywanie się z masochistycznego urabiania się po pachy jako jedynego obowiązującego sposobu na życie, gwarantującego szacunek i wyższość moralną!

Anna Lissewska, psychoterapeutka



mandala2-13.07.2011, Warszawa

  • Aniu, spracowana i refleksyjna,

mnie już garb wyrósł. Nazywa się pięknie – wdowi garb – i podobno jest jakimś zgrubieniem kręgu, do którego doczepionych jest mnóstwo przyczepów mięśni z górnej części ciała. Jak go zwał, tak zwał, wygląda mało pięknie i każdego fryzjera proszę, żeby mi zostawił włosy na karku, by go trochę przykryć. Piszesz, że zawdzięczam go swojemu narcyzmowi. Super! Mało, że mam szefa, który mnie zmusza swoimi kaprysami do pracy po nocach, a garb mi rośnie, to jeszcze to moja wina? Wróć! Mój udział w tej sytuacji. Może rzeczywiście za bardzo się nim przejmuję. Szefem, znaczy. Nawet gdybym kręciła piruety na rzęsach, nie doceni tego, bo przecież zawsze zrobię coś niedoskonale. A co do walenia się świata, ten zewnętrzny wali się rzeczywiście niezależnie od nas. Ten najbliżej mnie wali się przy okazji każdej oceny numeru, która jest totalną krytyką i wytykaniem błędów, oraz całkowitą dewaluacją mnie i zespołu. Wychodzimy po takim seansie z poczuciem, że jesteśmy pół-mózgami. Tylko ciekawe dlaczego czytelnicy piszą potem do nas entuzjastyczne listy i maile dziękując za wspaniałe artykuły? Ciekawostka przyrodnicza.

Wiem, że to mój stosunek do opresji, w której tkwię, jest kluczowy. Ale trudno zachować właściwe proporcje, kiedy ktoś ci ciągle rąbie, tnie i szatkuje poczucie własnej wartości. To rzeczywiście wyzwanie dla mojej potrzeby omnipotencji, doskonałości i bycia najlepszą… Ale poza moim przejmowaniem się i narcystycznymi ciągotami jest też taka prawidłowość, przynajmniej w moim zawodzie: jak nie masz pracy, to totalnie. Jak ją masz, to już tyle, że jest nie do przerobienia.

Widać jednak światełko w tunelu, a dokładnie drugą osobę, która przyjdzie do redakcji mnie wesprzeć i zdjąć mi z ramion to, do czego kompletnie się nie nadaję. A mianowicie bycie menedżerem zarządzającym całym tym domem wariatów związanym z zamykaniem i wypuszczaniem numeru do druku. Podejrzewałam, że nie mam takich kompetencji, a teraz już wiem. Wolę wymyślać tematy, pisać i redagować. Cała reszta wkurza mnie do granic wytrzymałości.

Mam nadzieję, że walący się świat chwilę zaczeka i jeszcze da radę coś odmienić. Przynajmniej w kwestii własnego życia, rozwoju i przyjemności. Metoda panów spod sklepu jest nie dla mnie – alkohol mi szkodzi. Potrzebuję jakiegoś innego sposobu na szczęśliwość. Na początek pływanie. I może joga. Podobno mój garb da się jeszcze trochę naprostować.

Anna Ławniczak, dziennikarka



zawiść, zazdrość, Komitet Blokowy, chwast, pierś, sukcesy, kariera, zagrożenie, zwycięstwo, krytykowanie, praca, powód, rodzice, dzieci, dziecko, dzieciak, usterka, obrona, majatek, szczęście, zagrożenie, dawać w łapę, sukces12.07.2011, Olecko

  • Aniu,

oczywiście to była prowokacja. I panowie pod sklepem i katastrofy. Znalazłam wreszcie chwilę, by się do tego przyznać i wyjaśnić. Nałogi i wypatrywanie końca służą temu samemu. Ucieczce od rzeczywistości. Nałogi – wiadomo. Oderwanie od problemów, bujanie w obłokach, potem kac, głównie moralny, oszukiwanie się a w końcu walka z nałogiem. Wystarczy by wypełnić tym życie. To optymistyczna wersja wydarzeń. Mniej optymistyczna – nałóg jako jedyny sposób na przetrwanie w realnym świecie, w którym „wciąż ktoś/coś stwarza problemy” i wywołuje nieznośne napięcie. Upajanie się katastrofami, wypatrywanie ich i tłumaczenie nimi swojej bierności, to kolejny sposób, by nie przykładać się do życia, skoro i tak za chwilę się skończy. Praca na umór, by na nic nie było już czasu, to tylko bardziej męcząca, mniej destrukcyjna i moralnie lepsza wersja uciekania. Przynajmniej jej plusem jest to, że jeśli nie my, to ktoś na tym skorzysta. Rodzina, czy, jeśli nie mamy bliskich a mamy odwagę myśleć o śmierci i spisać testament, organizacja charytatywna. I to nadaje życiu jednak jakiś sens. Dlatego z trojga złego lepiej się zapracować niż zapić czy przeczekać do KOŃCA;)
Oczywiście uciekać można na przeróżne sposoby. Można się np. do usr… śmierci rozwijać i doskonalić:)
A propos doskonalenia. Piszesz o udowadnianiu swojej wartości. O walce o to, by jakiś facet wreszcie powiedział „ok”. Tak jakby jakiś symboliczny ojciec miał złożyć podpis pod świadectwem Twojej wartości: „oświadczam, że Anna Ł. jest dość dobra”. Ten facet nie czuje się dość dobry, więc od swoich dzieci wymaga, by udowodniły jego wartość. Problem w tym, że ocena dobra go nie zadowoli. On musi być doskonały. Bo niedoskonały równa się zeru. Dostateczny, dość dobry, dobry z plusem… to wciąż zero. Dobry jest tylko ideał. Wybitne osiągnięcia jego doskonałych dzieci mają być świadectwem jego doskonałości. Ucieka od bycia zerem w gonienie ideału. Problem w tym, że IDEAŁ NIE ISTNIEJE. TO GONITWA Z GÓRY SKAZANA NA NIEPOWODZENIE. A on rzeczywiście jest zerem i od tego daleko nie ucieknie. Pytanie, dlaczego w tym uczestniczysz?
Piszesz, że albo-albo. Albo totalny brak albo nie do przerobienia. A moim zdaniem ani-ani. Nie ma rzeczy totalnych. Totalny brak, to co najwyżej brak tymczasowy, albo nie to, co by się akurat chciało. TOTALNY BRAK to głód niemowlęcia, które nie umie czekać, nie godzi się na połowiczne rozwiązania, ma być natychmiast to, czego chce, bo inaczej umrze. Nie umrze, jeśli trochę poczeka, ale ono tego nie wie. Bo cała wiedza niemowlęcia sprowadza się do jednego – brak pokarmu to śmierć. NIE DO PRZEROBIENIA to efekt zachłanności. Głodne niemowlę, gdy już dorwie cyca, ssie aż do ulania. Jeśli długo głodne, nie czuje sytości. Wciąż mu mało, chociaż nie jest w stanie strawić ani pomieścić. Albo takie, które jest karmione nie podług jego potrzeb, lecz matki. Ta jest bardziej w kontakcie ze swoimi wyobrażeniami niż z realnym dzieckiem – nie widzi, gdy głodne, a zalewa pokarmem, gdy głodne jeszcze nie jest. Takie niemowlęta wyrastają potem na przerażonych BRAKIEM dorosłych, którzy, gdy im dają, muszą brać, choć im bokiem wychodzi. Nie umieją powiedzieć „dość”, „nie dam rady”, „to ponad siły normalnego człowieka”, „żebym mógł to zrobić dobrze, muszę mieć więcej czasu i siły” i uwierzyć, że kiedy nie połkną wciskanego im nadmiaru mleka, to nie umrą z głodu, bo matka nigdy więcej już ich nie nakarmi. Niestety. Świat jest pełen nieadekwatnie karmionych niemowląt, nie widzianych ze swoimi rzeczywistymi potrzebami, muszących wyrabiać się w realizowaniu wizji rodziców. Zwłaszcza w pewnych zawodach, gdzie omnipotentna szefowa czy szef, wie najlepiej, niczym kiedyś matka, co jest najlepsze dla dziecka (czytaj: dla niej).

Anna Lissewska, psychoterapeutka



Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

blog ani ani – kwiatki niezgody

mandala2-118.04.2011, Warszawa

  • Aniu, z lasów i łąk,

nawet kępa kwitnących krokusów może komuś stać kością w gardle. Zachwyciłam się nią ostatnio, kiedy odwiedzałam rodziców. Fioletową plamę widać było z daleka na klombiku pod ich blokiem. W otoczeniu jałowców, z jasnozieloną mereszką pąków na końcach gałązek, wyglądała tak wiosennie, że aż serce skakało. Weszłam do rodziców pełna zachwyconych przymiotników, po czym dowiedziałam się, że klombik podzielił mieszkańców i stał się przyczyną opuszczenia szeregów Komitetu Domowego przez jednego z lokatorów.

Historia to kliniczny przypadek gierek międzyludzkich, którymi zatruwamy sobie życie. Klombikiem zajęła się na ochotnika emerytowana pani inżynier. Poinstruowana przez swoją córkę ogrodniczkę dobrała rośliny (kupione za własne pieniądze) tak, że cały czas coś się na klombie dzieje. Zaczynają krokusy, potem robi się niebiesko od kwiatów barwinku, a gdzieniegdzie pyszni się kępa fioletowych wrzośców. Później kwitną krzewy, irysy, inne krzewy, wreszcie róże. A tłem do tego następstwa kolorów są ciemnozielone, zadbane iglaki (ani śladu rdzy na pędach, nie wiem jak ona to robi). Tylko się cieszyć i puchnąć z dumy, bo klomb jest najładniejszy w okolicy!

Otóż, nic z tych rzeczy. Komitet Domowy, w osobie pani „Nic mi się nie podoba” wydał werdykt – rośliny są zbyt gęsto posadzone. Dama widać jest opiniotwórcza, bo reszta aktywu albo przyklasnęła, albo zamilkła. Tylko jeden pan na znak protestu wypisał się z Komitetu. Działanie państwa aktywistów nawet rozumiem. To oni powinni mieć inicjatywę w różnych domowych przedsięwzięciach, ale nie pomyśleli, ani się nie skrzyknęli. Inicjatywa zrobiła się sama, więc dla poprawienia samopoczucia dobrze ją skrytykować. A mieszkańcy? Albo olewają i specjalnie klombu nie zauważają, albo coś tam mówią, że może lepiej było posadzić malwy, jaśmin, a może obsiać po prostu trawą… I rób tu coś dla innych! Dlaczego tak trudno docenić cudzy wysiłek i osiągnięcia?
Na szczęście pani inżynier nic sobie z tego nie robi. Piele, podlewa, nawozi, przycina. A rośliny, jakby się zmówiły, rosną i kwitną jak w rajskim ogrodzie.

Anna Ławniczak, dziennikarka



zawiść, zazdrość, Komitet Blokowy, chwast, pierś, sukcesy, kariera, zagrożenie, zwycięstwo, krytykowanie, praca, powód, rodzice, dzieci, dziecko, dzieciak, usterka, obrona, majątek, szczęście, zagrożenie, dawać w łapę, sukces21.04.2011, Olecko

  • Aniu z blokowiska,

ale wcale nie w lepszej sytuacji, jeśli chodzi o zawistnych sąsiadów. Bo zawistni sąsiedzi są wszędzie i jak mówi nasza znajoma ze wsi obok, „każdy ma swego chwasta”.
Zawiść to trudne uczucie, z tych „nie do zniesienia”, bo wywodzi się z czasów, gdy rzeczywiście znieść się nie dało, że to nie my, lecz mama ma coś, czego pragniemy najbardziej na świecie – pełną mleka, ciepłą i do ssania pierś. Uczucie stare jak my, pierwotne jak niemowlęce pragnienia i bronić się przed nim umiemy jak na niemowlę przystało – dość prymitywnie.

Aby nie cierpieć z powodu zawiści, umniejszamy to, co udaje się innym, w przekonaniu, że zrobilibyśmy lepiej, choć nie robimy nic, by przypadkiem ktoś nam tego nie zniszczył, tak jak my niszczymy cudze sukcesy. Co najmniej w myślach – widząc w cudzych sukcesach tylko złe strony i pocieszając się usterkami. Często jednak w działaniu – sącząc jad bezproduktywnej krytyki, udając, że nie widzimy tego, co ktoś osiągnął, podkładając nogę, gdy jeszcze wyżej się pnie… A wszystko pod płaszczykiem koniecznej obrony przed zagrożeniem. Nic dziwnego – przepełnieni zawiścią, wszędzie widzimy tylko ludzką zawiść. Obiektem jej nie musi być zwycięstwo, majątek, kariera czy szczęście, wystarczy jak widać kępka kwiatków.

To uczucie, które wywodzi się też z czasów, gdy żyliśmy w pięknym złudzeniu, że wszystko, tak jak pierś mamy, należy się nam za nic, ot tak, za sam fakt istnienia. W złudzeniu, że żeby MIEĆ, nie trzeba się narobić, namęczyć, wystarczy BYĆ.
Ależ to kłuje w oczy, gdy ktoś MA, bo W TO WŁOŻYŁ WYSIŁEK! Nie czekał jak niemowlę w łóżeczku, aż ktoś przyjdzie i mu da, tylko postarał się SAM! Nie ma rady – by złudzenie nie prysło jak bańka, wysiłkowi trzeba usilnie zaprzeczać („ciekawe, ile dał w łapę, że mu się udało”, „ciekawe, komu dała d…”) oraz czym prędzej zniszczyć i zdewaluować owoc pracy. I wtedy nadal można w spokoju rościć sobie prawo do brania i krytykowania, że znowu się dostało NIE TO.

Jest jeszcze jeden powód – niechęć do usamodzielniania się dzieci. Blokowy Komitet woli, by „podwładna” sąsiadka siedziała cicho i podporządkowywała się jego woli, niczym pozbawione swego zdania, a więc posłuszne rodzicom dziecko. To trudna chwila dla rodzica, zwłaszcza gdy nie daj Boże zostaje sam, bez swego życia, bo przecież swoje poświęcił dziecku – chwila, gdy traci kontrolę, cały w lęku, czuje, że dzieciak i tak go nie słucha, i tak po swojemu, na własnych nogach idzie w świat i już go nie potrzebuje. Trudna, ale jakże cieszy!

Anna Lissewska, psychoterapeutka

Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , | 2 komentarze

blog ani ani – czarny czwartek

 Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, Antoni Krauze, Grudzień 70., PRL, gestapo, komórka, okrucieństwo, sadyzm, ZOMO, film, pałowanie, pałka, milicja, nieuczciwość, Phlip Zimbardo, sanitariusz, kino, the movie, zielone papiery, człowieczeństwo, automat, alkoholizm, kręgosłup, popęd, zawiść, ludzka słabość, uczucie, zakazane, kara śmierci, leśnik, ofiara, psychopata, godność, drogowskaz, mandala9.03.2011, Warszawa

  • Aniu,

pamięć to za mało. Nie wystarczy pamiętać, że coś się zdarzyło, żeby w przyszłości to coś już się nie powtórzyło. Tak sobie myślę po obejrzeniu filmu „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” Antoniego Krauzego. Wbił mnie w fotel i nikomu, kto pyta czy to dobry film, nie umiem odpowiedzieć. Uruchamia takie emocje, że nie starcza mi już miejsca na zwojach do analizowania warsztatu, konstrukcji, zarysowania postaci, aktorstwa, nie mówiąc już o montażu i muzyce. Choć nie pamiętam zbyt dobrze Grudnia ’70. Kojarzę tylko napięcie w domu i babcię, która kupowała mąkę, kasze, cukier i słoninę, na wypadek wojny, jakby weszli ruscy. Ale już bardzo dobrze pamiętam stan wojenny. Tamten gniew, strach, rozpacz, bezsilność. I rosnącą wściekłość, kiedy zomowcy walili pałami w tarcze, a my, naprzeciwko krzyczeliśmy: „gestapo”! Mam ją w każdej komórce i obrazy z filmu uruchamiają ją jak dźwignia w eksperymencie Pawłowa.
Ale przeżyć coś i tak, wręcz fizycznie, zapamiętać to też za mało. Gdyby to wystarczyło, nowy świat zbudowany po PRL-u byłby piękny, uczciwy i wolny od okrucieństwa i sadyzmu. A nie jest. Wciąż są ludzie, którzy lubią bić, czy to pałą, czy pięścią czy słowem. Dzielą świat na my i oni. Konstrukcja onych wciąż, z jednej strony pozwala uciekać od odpowiedzialności za swoje życie, z drugiej uzasadnia własne okrucieństwo, nieuczciwość i chęć wykorzystania innych. A na dodatek dziś jest znacznie trudniej niż w tamtych, czarno-białych czasach, jasno określić swoją pozycję. Raz jesteśmy My, raz Oni, a najczęściej po prostu wielkie Ja.
Do okrucieństwa i odczłowieczania innych ludzi prowokuje sytuacja, tego przynajmniej dowodzą eksperymenty Philipa Zimbardo. Nieograniczona i niekontrolowana władza nad drugim człowiekiem wyzwala w nas bestię. Ale jednak nie we wszystkich! Co sprawia, że są ludzie, którzy potrafią się oprzeć sytuacji? W filmie „Czarny czwartek” jest postać zomowca, który w oceanie sadyzmu wykazuje ludzkie cechy. Zamiast spałować taksówkarza jadącego nocą mimo godziny milicyjnej do szpitala z żoną głównego bohatera, rannego w strzelaninie, wsiada do taksówki i eskortuje ją pod drzwi lecznicy. A tam, zrozpaczony i wściekły sanitariusz spluwa mu pod nogi, krzycząc: „Zobacz, co zrobiliście! Ręce mnie bolą od noszenia trupów”! Zomowiec stoi z bezradnie opuszczonymi rękami. Ciekawe, co zrobił z tym przeżyciem? Czy poczuł, że spotkała go czarna niewdzięczność i przy najbliższej okazji, komukolwiek, za pomocą pały wymierzył karę za obraźliwe zachowanie? A może dotarło do niego, że jest po złej stronie barykady i choć sam wykazuje ludzkie odruchy to na niego też spada część odpowiedzialności za to, co się dzieje? Zdusił w sobie człowieczeństwo i stał się automatem – „bijącym sercem partii”, jak to się wtedy mówiło? Popadł w alkoholizm? A może załatwił sobie „zielone papiery” (diagnozę psychiatryczną) i wymiksował z ZOMO? Co decyduje o tym, że człowiek nawet w najtrudniejszej sytuacji, zachowa się tak godnie i po ludzku, jak to tylko możliwe?
Anna Ławniczak, dziennikarka


Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, Antoni Krauze, Grudzień 70., PRL, gestapo, komórka, okrucieństwo, sadyzm, ZOMO, film, pałowanie, pałka, milicja, nieuczciwość, Phlip Zimbardo, sanitariusz, kino, the movie, zielone papiery, człowieczeństwo, automat, alkoholizm, kręgosłup, popęd, zawiść, ludzka słabość, uczucie, zakazane, kara śmierci, leśnik, ofiara, psychopata, godność, drogowskaz, mandala10.03.2011, Olecko
  • Aniu,

pragnienie odpowiedzi na to pytanie zbudowało potęgę Hollywood. Wiesz dlaczego? Bo w każdym z nas tkwi niepokój, kim by się stał w tej najtrudniejszej sytuacji, czy zdałby test z człowieczeństwa i godności i oczywiście dla każdego byłby to inny test. Filmowy bohater uspokaja: tak! jest to możliwie, oprzeć się chciwości, zawiści, zwierzęcym instynktom i prymitywnym popędom, zwyciężyć ludzkie słabości i mieć niezachwiany KRĘGOSŁUP MORALNY. Tylko co to takiego?
Nie chodzi mi o definicję, tylko o założenie, jakie za kręgosłupem moralnym stoi – że są prawdy obiektywne, oczywiste, że są sprawy, na temat których nie wolno mieć sprzecznych myśli, uczuć i pragnień, nie można mieć nawet wątpliwości. „Są kwestie w których można stwierdzić jednoznacznie, że coś jest dobre lub złe, bo inaczej jest się zwykłą p…ą chorągiewką na wietrze. Może jest ich niewiele, ale są”. Cudzysłów objął słowa znanej mi osoby przed trzydziestką. Niestety, później, po 30. nie jest już tak łatwo. A tak by się chciało…
No to spróbujmy. Prawo do godnego życia, wolności, szczęśliwego dzieciństwa – oczywiste ZA. Morderstwo, kazirodztwo, znęcanie się nad dziećmi, czystki rasowe – oczywiste PRZECIW. Wolność słowa – ZA. Na pewno? Znęcanie się nad zwierzętami – PRZECIW. Czyżby? Ilu z nas patrzy na numerację jaj, by nie przyczyniać się do cierpienia fermowych kur? Ilu przestaje jeść mięso, a przynajmniej kupuje je w sklepach z ekologiczną żywnością, by nie być współodpowiedzialnym za znęcanie się nad zwierzętami hodowlanymi na każdym etapie produkcji mięsa? Jak mogę porównywać sytuację ludzi za PRL-u z sytuacją zwierząt? To zbyt błahe wobec powagi „Czarnego czwartku”? Dla kogo błahe, dla tego… Proszę bardzo, możemy z grubszej rury. Kara śmierci? Aborcja? Eutanazja? ZA czy PRZECIW? Niektórzy walczą o nie całe życie. Jedni, by były zakazane, inni odwrotnie. A demokracja? Niejeden mieszkaniec kamienicy powie: bardzo proszę, ale z wyjątkiem wspólnot mieszkaniowych! Strzelanie do psów 200 m od zabudowań? Każdy właściciel psa (no, może każdy, który jest do swojego psa przywiązany) powie PRZECIW. A co powie leśnik? Praktyka niektórych mieszkańców wsi, żeby wypuszczać na noc uwiązane za dnia psy, „aby sobie popolowały”, bo w ten sposób przyoszczędzi się na karmieniu, niestety wciąż kwitnie. A nie ma większych morderców niż psy w bandzie, zwłaszcza głodne i spuszczone z łańcucha. Dzika zwierzyna nie ma przy nich szans. Z drugiej strony, jak wiadomo niejeden domowy pies w obroży zginął zastrzelony przez zbyt sumiennych łowczych. Niejeden łowczy miał dobry pretekst, by z braku zwierzyny leśnej lub z braku talentu wystrzelić z rurki do radującego się psa na spacerze. Albo w ten sposób załatwia się brak funduszy na schroniska – łatwiej psa zabić i odhaczyć, że kłusował, niż żeby był bezdomny. Ktoś ma jakiś pomysł? Tylko realny! Bo problem w tym, że akurat tych „właścicieli” psów i tak nic a nic nie obchodzi, że im zastrzelą psa. Jak jednego zastrzelą, będzie drugi. Bo „suka u sąsiada zaraz się przecież znowu oszczeni”. Tak czy siak zawsze stratny będzie pies, nie człowiek. Ten pozostanie bezkarny i za to, jak traktuje swojego psa i za to, co robi zwierzynie leśnej. No więc? Jakaś jedna, dobra, moralnie czysta wytyczna w tej sprawie?
Pewnie nie każdy zomowiec miał ojca alkoholika, który go tłukł, więc z ofiary przedzierzgnął się w kata. Nie każdy jako dziecko miał podeptaną godność i nie widziano w nim człowieka, więc potem nie mógł wiedzieć, co to znaczy. Nie każdy był psychopatą, bez uczuć, bez sumienia, z przyjemnością krzywdzącym innych. Nie każdy wierzył ślepo, że trzymanie za mordę jest jedynym słusznym traktowaniem podopiecznych, a tych jedynym obowiązkiem jest ślepo wierzyć i się poddać. Nie każdy potrzebował zawierzyć władzy, jak kiedyś autorytarnemu ojcu, w nadziei, że ten wie lepiej. Może nawet nie każdy ulegał instynktowi na widok rozjuszonego, chcącego go zmiażdżyć tłumu. Zrób z tego wszystkiego odwrotność i będziesz miała odpowiedź na pytanie. Z jednym, znaczącym wyjątkiem:
Załóżmy, że zomowiec, który wyłonił się z oceanu sadyzmu, był osobą z kręgosłupem, czyli po mojemu – z silnym, dojrzałym ego. To ktoś, kim ani nie targają impulsy, ani go nie prowadzą nierealne, niemowlęce pragnienia, ani nieprzetrawione, ślepo przyjęte zakazy, nakazy i zasady. Czemu więc został zomowcem, wybrał NIE TAK? Bo każdy ma SWOJĄ wewnętrzną prawdę, którą się kieruje. Swój wewnętrzny świat, który daje mu drogowskazy, nie zawsze takie, jakie wydają się słuszne i dobre mnie, Tobie, czy nawet większości. Ale dla niego są słuszne i dobre. Dla niego właśnie tak postępuje się godnie i po ludzku. Drogowskazem zomowca mogło być to, że walczy w słusznej wg niego sprawie. Że jest lojalny, ma swój honor, więc wykonuje rozkazy. Zna swoje miejsce w hierarchii i nie do niego należą decyzje – to tylko jego niewdzięczna praca, tak jak komornika, rzeźnika, hycla… Że bez tej pracy wróci do pegeerowskiej biedy. Nie wiem, jakie jeszcze, bo nie umiem sobie wyobrazić, to nie mój wewnętrzny świat. Ale to, że nie umiem, nie znaczy, że w jego sytuacji nie postępowałabym tak samo. Nie wiem tego, nikt nie wie, kto nie był po tamtej stronie barykady. Gorzej! Niewielu wie, jakie prawdziwe, nieświadome motywy kierowały nimi, gdy walczyli w JEDYNEJ SŁUSZNEJ SPRAWIE. Chociaż z niektórych właśnie wychodzi szydło z worka.


24.03.2011, Warszawa

 

  • Aniu,

„Jak się zaczyna tak wszystko rozumieć, to już nie ma komu dać w mordę”. Mój cytat życia z „Ptaśka” Williama Whartona zawsze przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o moralności albo gdy zaczynają rosnąć we mnie różne potępieńcze święte oburzenia. Staram się ten święty ogień przygaszać, bo już nie raz było mi głupio i przykro, że kogoś skrzywdziłam zbyt ostrą oceną. Kiedy jednak staramy się kogoś zrozumieć: jego motywy, jego prawdę to już nie można obsadzać się dłużej w roli niezłomnego rycerza czy dzielnego szeryfa i…. CZUĆ SIĘ LEPSZYM. Nie tak łatwo się z taką rolą rozstać. Przynajmniej mnie nie było 🙂
Z kręgosłupem moralnym w ogóle jest diabelnie trudno. Ciągle trzeba balansować, żeby złapać dynamiczną równowagę między elastycznością kobry, tańczącej jak jej zagrają a sztywnym palem, na który wbijamy tych innych, co to nie trzymają odpowiednich standardów. Dojrzałość? Chyba rzeczywiście to ona pomaga uprawiać życiowe tańce na linie. Świetną kuracją, która mnie wyleczyła z łatwego ferowania wyroków, było przyglądanie się temu co sama robię, dlaczego to robię i co za tym stoi. Tylko bez wywijania faktami tak, żeby pasowały do mojego wyobrażenia o sobie. Nie powiem żeby to było dla mnie łatwe. Albo szczególnie przyjemne, przynajmniej momentami. Ale kiedy już człowieka stać na zobaczenie siebie w całej okazałości, przychodzi trochę dystansu, wyrozumiałości i szacunku dla cudzej prawdy.
Skutkiem ubocznym przenicowania siebie jest umiejętność „czytania” innych. Bardzo przydatna. Trudno już co prawda znaleźć pretekst do przyłożenia komuś, ale łatwiej olać czyjeś nieprzyjemne uwagi, nie zastanawiać się, czy złe spojrzenie albo aroganckie zachowanie nie oznacza, że jestem jakaś nie taka, nie w porządku, czy co. Człowiek nabiera dystansu i pewności. Ale ostatnio rozmawiałam o zomowcu z „Czarnego czwartku”, o zrozumieniu i prawdzie każdego z nas z kimś także biegłym w sprawach psychologicznych podtekstów. Powiedział: „Jaka swoja prawda? Krzywda jest zawsze krzywdą”. No i co? Jednak sztywny pal?
Anna Ławniczak, dziennikarka


25.03.2011, Olecko
  • Aniu,

krzywda to argument, przed którym trudno się bronić. Znasz pewnie matki, które z ogromnym poczuciem krzywdy „umierają” na serce, bo dzieci przestają je słuchać. One naprawdę czują się skrzywdzone – przecież nie śpią po nocach zanim dziecko nie wróci, boli je serce, głowa, płaczą… Albo żony pokrzywdzone przez męża, bo woli mecz z kolegami. Nie mówiąc o żonach bitych, żonach alkoholików… Są krzywdzone, a jednak wybierają takie życie.
Co drugi rozwód to walka na krzywdy. Krzywda bywa ostateczna jak śmierć i subiektywna – każdego krzywdzi co innego, jednego to samo, na co inny zareaguje wzruszeniem ramion. Oczywiście, że ten kto zabija, krzywdzi. Ale nawet taka krzywda rzadko kiedy jest jednoznaczna (i znowu nie mówimy o psychopatach czy seryjnych mordercach, chociaż ci akurat krzywdzą w imię jakiejś urojonej idei). Jeden zabija drugiego, by samemu nie być zabitym, by nie zabito tego, w co wierzy. Zabija w imię tego na czym mu zależy bardziej niż na wyrzutach sumienia, że zabił. Tak samo ten, który w imię czegoś daje się zabić. Bo jak to się mówi – co to za życie, gdy nie ma takiej sprawy, za którą nie jest się gotowym tego życia poświęcić. Po obu stronach barykady zawsze stoją ci, którzy gotowi są zabić i gotowi są zginąć. Krzywdzą się nawzajem, czy tylko ten, któremu pierwszemu uda się zadać cios? Krzywdą jest, gdy ktoś odbiera życie temu, kto na żadnej barykadzie nie stoi. Kto zadaje ból znienacka, podstępem, bo ma taki kaprys, swój powód, swoją wygodę, bo nie szanuje drugiego, nie liczy się z nim, tylko zaspokaja siebie. Na przykład każdy, kto je mięso (a może zaspokoić głód inaczej). Każda inna krzywda jest jak as z rękawa – wpisana w ludzkie rozrachunki, od politycznych po małżeńskie. Wyciąga się ją, by zamknąć usta przeciwnikowi. No bo jak z tym dyskutować, gdy ktoś mówi, że go krzywdzisz, a ty robisz to w zgodzie ze swoim sumieniem?
Opublikowano blog ani ani | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj