ZA CO MOŻNA KOCHAĆ, A ZA CO NIE ZNOSIĆ BONDA
Agent 007 skończył niedawno 50 lat – przynajmniej agent filmowy. To dobry pretekst, żeby się zastanowić nad niezwykłą żywotnością tego filmowego cyklu i nad postacią samego Jamesa Bonda.
Bo nie ulega wątpliwości, że najważniejsze cechy tego bohatera są kluczem do zrozumienia powodzenia fenomenu kinowego Bonda. Pomimo upływu lat postać 007 ma pewne niezmienne składniki, które zapewniają słynnej serii powodzenie, ale które też mogą część widowni odstręczać.
Warto przypomnieć, że nie tylko za „żelazną kurtyną” Bond w wykonaniu Seana Connery'ego wzbudzał początkowo konsternację, nawet oburzenie i to wcale nie tylko wśród lewicującej krytyki. Dlaczego? Otóż był on rzecz jasna produktem „zimnej wojny” i imperialnych, czy raczej postimperialnych brytyjskich fantazji. To Anglik, nie kryjący swej nonszalancji, a nawet cynizmu, zabijanie traktujący niemal jako sport. Zdawał się nie przeżywać żadnych rozterek moralnych, był rodzajem supermana, nadczłowieka o specyficznym poczuciu humoru. Można się w nim było dopatrywać celnej kontynentalnej odpowiedzi na amerykańskich superbohaterów. Jak niektórzy z nich posługuje się on gadżetami, jego stosunek do kobiet jest czysto instrumentalny. Gdy zdaje się zdradzać bardziej subtelne uczucia, śmierć ewentualnego obiektu uczuć kończy sprawę.
Był i jest więc nadal Bond ekstraktem specyficznego rodzaju męskości. Początkowo to po prostu raczej bezrefleksyjny brutal, który wprawdzie raz po raz ratuje świat od zagłady, ale nie gra zbyt fair, ponieważ przeciwnicy na to nie zasługują i nie ma wyrzutów sumienia. W imię czego walczy? Niby w imię obrony zachodniej ideałów demokracji, ale można mieć wątpliwości, czy on sam traktuje je przesadnie serio. Właściwie serio tylko o tyle, że triumf świata Zachodu umożliwia mu przyjemną konsumpcję: kobiet i innych produktów (bo kobiety są traktowane jako atrakcyjnie opakowane „produkty” właśnie), ze słynnym martini i modnymi samochodami na czele. Oto zadowolony z siebie hedonista i jednocześnie „nasz” (Zachodu) człowiek od niezbyt czystej, ale na swój sposób przyjemnej roboty.
Sam twórca literackiego Bonda, Ian Fleming nie ukrywał , że jest to twór fantastyczny. Jak wiadomo idealnego Bonda upatrywał w Davidzie Nivenie albo Cary Grancie. Aktorach łączących autoironiczny wdzięk z urokiem godnym współczesnych dandysów. Dominującą cechą (i jak się okazało, bardzo dla widowni uwodzicielską) jest maczyzm Bonda, jego niewzruszona i bliska karykatury męskość, zawsze pewna siebie, właściwie zadufana w sobie, zdobywcza, zapatrzona w siebie i pozbawiona wątpliwości. Można przecież taki obraz męskości odbierać jako raczej odpychający i anachroniczny.
Czasy się zresztą zmieniały i Bond Rogera Moore'a czy Pierce'a Brosnana (bo jednak nie Timothy Daltona) był w gruncie rzeczy sarkastycznym zabawiaczem, z coraz większym dystansem traktującym swój utrwalony wizerunek. Gram Bonda, postać ze świata fantazji i doskonale się tym bawię – zaznaczał w każdej niemal scenie Moore, a Brosnan całkiem udatnie kontynuował tę tradycję. Z czasem jednak zauważono, że Bond zbytnio przypomina standardowych bohaterów kina akcji, z ich pracowicie wypracowanymi przez scenarzystów efektownymi odzywkami i zupełnie nieprawdopodobnymi możliwościami całkowitej regeneracji.Twórcy cyklu uznali, że to błąd i „zresetowali” serię ryzykując obsadzenie Daniela Craiga jako Bonda, nie dość, że blondyna, to jeszcze o proletariackiej urodzie. Podniosły się głosy oburzenia, tych, którzy już zapomnieli jak krytykowano na początku bondowskiego cyklu nieokrzesanego Szkota Connery'ego. A przecież Bond ma właśnie łączyć w sobie cechy pewnego arystokratyzmu z bezwzględnością „człowieka z awansu”. Bond to indywidualista, ale jednak działający zawsze w ramach większej organizacji. Brytyjski wywiad symbolizuje tu świat Zachodu, obiecujący nagrodę za wierną, choć czasami niezbyt przyjemną służbę, polegającą na radykalnym eliminowaniu różnorakich zagrożeń. Największym błędem wydaje się traktowania tej fikcyjnej postaci z przesadną powagą. Coś podobnego przydarzyło się z Batmanem w wersji Christophera Nolana. Kino opowiada nam baśń starannie zaplanowaną, lecz baśń ma to do siebie, że operuje umownością. Pozbawienie jej widowni jest zabiegiem ryzykownym. Bond ma być spełnieniem fantazji o męskiej – niemalże – wszechmocy, ograniczanej tylko z rzadka przez narzucone reguły, jak chociażby słynna „licencja na zabijanie”. Twórcy nie mogą zatem konsekwentnie wytrwać w swym zamiarze „uczłowieczania” bohatera – Bond Craiga wprawdzie cierpi i się starzeje, ale jednocześnie coraz bardziej zbliża się do umowności „klasycznego Bonda”. I może całe szczęście, że się tak dzieje, bo konsekwentne traktowanie Bonda z coraz większą dawką realizmu mogłoby oznaczać koniec, a może raczej powolny uwiąd cyklu. A to byłaby wielka strata. Strata nie tylko finansowa, ale i rozczarowanie dla wiernych fanów serii, oczekujących wciąż tego samego, ale podawanego na nowo. Nowości nie mogą być jednak rewolucyjne. To zresztą producenci filmów o Bondzie rozumieją chyba bardzo dobrze.
Tomasz Jopkiewicz