Zrobiłam to. Położyłam się na łóżku chirurga plastyka, żeby odmłodzić się za pomocą fal radiowych. A precyzyjnie - fal o częstotliwości takiej jak radiowe. W praktyce to polegało na rozgrzewaniu twarzy, punkt po punkcie, małą diodą. Zrobiłam to, choć wiem, że ocena wyglądu zależy od tysiąca rzeczy wcale nie związanych z obecnością lub nieobecnością zmarszczek.
Na przykład od intencji patrzącego. Pijaczka, której dałam złotówkę na kieliszek chleba, powiedziała: „Dobry dzieciak z ciebie”. Koleżanka natomiast, po wejściu do pokoju z przekleństwem na ustach, rzuciła w moim kierunku: „O, przepraszam za wyrażenie, widzę tu dojrzałą panią, pewnie nieprzyzwyczajoną do takiego języka”. Ja sama zresztą zupełnie inaczej widzę się w lustrze rano, kiedy wstaję w optymistycznym nastroju, inaczej, gdy zwlekam się zła na cały świat, że znowu coś muszę. Ale zrobiłam to, choć wiem, że pogoń za utraconą młodością jest z góry skazana na porażkę. Bo można zmazywać znaki czasu z twarzy, nie ma natomiast większego sensu wyrywać tego, co wiek wypisał we wnętrzu i przestawiać się na styl życia z innego, młodszego, pasującego do nowej twarzy etapu. To wręcz niezdrowe. Ale próżność jest silniejsza od rozsądku.
Szatkowanie kolagenu
Zabieg, o nazwie Pelleve polega na wprowadzeniu ciepła głęboko, do tej części skóry, gdzie są włókna kolagenowe. Gorąco je lekko uszkadza. Ta prowokacja sprawia, że zaczynają się skracać i przebudowywać, napinając skórę. Wszystko odbywa się komfortowo, nie wywołuje żadnych nieprzyjemnych znaków na powierzchni. Jeden zabieg sprawia, że kolagen przebudowuje się przez następne pół roku i człowiek młodnieje z każdym dniem.
Położyłam się więc na leżance, doktor nasmarował mi twarz żelem, mniej więcej takim jak przy USG i zaczął jeździć po skórze diodą grubości wiecznego pióra. Kiedy czułam, że w jakimś miejscu jest już gorąco, sygnalizowałam to i narzędzie przesuwało się gdzie indziej. Cały zabieg trwał około godziny i był przyjemny jak wizyta u kosmetyczki. Jako dziennikarka, ciekawska do szpiku kości, wypytałam nie tylko o szczegóły mojego bezkrwawego liftingu. Dowiedziałam się, że pomiary jakości skóry, na które można się załapać tu i tam, to trochę pic na wodę. Bo zarówno poziom nawilżenia jak i natłuszczenia zmieniają kremy, które nakładamy przed wyjściem z domu. I aparat może rejestrować skuteczność kosmetyku, a nie stan skóry. Niedawno pani, która badała moją skórę powiedziała, że mam zmarszczki mniejsze o 10 lat niż przynależne z racji metryki... Może chciała mi coś sprzedać? Doktor opowiedział też historyjkę o siedemdziesięcioletnim panu, który przyszedł do niego, by zmniejszyć sobie nos. Bo nie chciał, żeby mu tak bardzo wystawał z trumny, jak koledze, na którego pogrzebie był niedawno. Z większą wyrozumiałością spojrzałam wtedy na moją próżność.
Dziarskie włókna
Po godzinnym seansie poszłam z nową twarzą w świat, żałując, że już się skończyło. Bo tak przyjemnie się gadało. Pierwszy rzut oka w lustro – w porządku. Tak jak doktor uprzedzał, czułam ściągniętą skórę. To takie uczucie jak po opalaniu, kiedy przesadzimy ze słońcem. Ale nie widać było żadnego zaczerwienienia, a pory były wygładzone, prawie niewidoczne. Przez następne dni nie wgapiałam się specjalnie w lustro, bo wiedziałam, że efekt będzie widoczny najszybciej po dwóch tygodniach, a w całej okazałości ujawni się po paru miesiącach. I tak było. Po miesiącu mam zdecydowanie mniejsze chomiki i nawet zmęczona nie wyglądam jak Shar pei. Nie robiłam żadnego badania jędrności skóry, więc twardych dowodów na moje obserwacje brak. Otoczeniu, jak wiadomo, też do końca nie można wierzyć. Mnie najbardziej przekonuje mój wizerunek po siedmiogodzinnym workshopie w pracy. Widać zmęczenie, ale nie mam bruzd biegnących od nosa do ust i skóra jest napięta, a nie zmiętolona, jak to było poprzednio w takich razach.
I co mi z tego? Przyjemniej się patrzy na taką mnie. Rano nie mam pogniecionej twarzy, wyglądam zdecydowanie promienniej i lepiej mi z tym. A przecież mój kolagen nie powiedział ostatniego słowa. Jeszcze się tam gdzieś pod skórą zbiega. Taki lifting, bez kropli krwi i nawet odrobiny bólu, z czystym sumieniem mogę polecić. Pod warunkiem, że komuś nie żal wepchać 2 tysiące we własną urodę.
Anna Ławniczak