BYŁ SOBIE UROCZY ŁAJDAK
Kirk Douglas skończył 9 grudnia 100 lat. Był jedną z największych hollywoodzkich gwiazd lat 50. i 60. Pomimo wielu sukcesów, nie zdobył jednak uznania krytyki, na jakie zasługiwał, za żadną rolę nie wyróżniono go Oscarem (zdobył tylko nagrodę Akademii w 1996 roku za całokształt dokonań). Nie osiągnął też tak wielkiej popularności, o jakiej zdaje się marzył. Jaka była tego przyczyna?
Być może dobór ról, za który w wielkiej mierze (także jako producent) sam w późniejszym okresie kariery odpowiadał. Należał bowiem do tych aktorów, którzy muszą bezustannie skupiać na sobie uwagę, często kosztem ekranowych partnerów, a nawet całości filmu. A największe powodzenie – ze znaczącymi wyjątkami – zdobywał rolami, które trudno uznać za pozytywne. Sam tak to tłumaczył: „Cnota nie jest fotogeniczna. Bo kto to jest miły facet? Wielkie tłuste zero z uśmiechem dla wszystkich”. Innym razem wyznał: „Zrobiłem karierę grając sukinsynów”. W takim postawieniu sprawy było sporo przesady, ale i wiele prawdy.
Ekspansywna, egotyczna osobowość aktora dała znać o sobie po wielekroć. Nie brakło też głosów, że także poza ekranem jest niezwykle uparty i apodyktyczny, zazdrosny o sukcesy innych, a jako producent nie cierpiący sprzeciwu i nie dopuszczający krytyki. To parcie do sukcesu bez względu na koszty, pewien rys bezwzględności i zarazem starannie skrywanej kruchości – to był wielki atut jego stylu gry, który stawał się często słabością. Pierwszym wielkim sukcesem aktora był przenikliwie realistyczny film „Champion” (Champion, 1949, reż. Mark Robson), gdzie zagrał nieubłaganie dążącego do zwycięstw boksera, który stopniowo staje się coraz bardziej bezwzględny i próżny, a bliskich zaczyna traktować instrumentalnie wręcz brutalnie. Jednak to dążenie bohatera do wyznaczonego celu ma w sobie pomimo wszystko coś imponującego. Potem stworzył galerię zbliżonych postaci, jak hollywoodzki producent–manipulator w „Pięknym i złym” (The Bad and the Beautiful, 1952, reż. Vincente Minnelli), trawiony spóźnionymi wyrzutami sumienia dziennikarz prasy brukowej w „Ace in the Hole”(The Big Carnivale, 1957, reż. Billy Wilder) czy wreszcie kompletnie amoralny, acz zniewalający otoczenie swym wdziękiem i energią przestępca Pitman w przewrotnym westernie Josepha L. Mankiewicza „Był sobie łajdak” (There Was a Crooked Man”, 1970).
Dopatrywano się w fakcie, że Douglas tak dobrze wypadał w tego typu rolach refleksów jego osobistych doświadczeń, jakie opisał dokładnie w kilku książkach autobiograficznych. Douglas (właściwie Issur Danielovitch Demsky) pochodził z ubogiej rodziny żydowskiej spod Homla, w USA przybysze naprawdę biedowali. Kirk sukces osiągnął ciężką pracą i wielką determinacją. Ta będąca jego znakiem firmowym wręcz pełna brutalności witalność pozwalała się z nim identyfikować części widowni, zwłaszcza tej zdobywającej dojrzałość w czasach wielkiego kryzysu, a potem II wojny światowej. Jednak najwybitniejsze jego role, to te w których ta nieustannie eksponowana niemal zwierzęca żywotność, trzymana jest na wodzy, a jego bohater ukazuje bardziej liryczne oblicze jak w słynnym filmie o bezwzględności wojennej machiny – „Ścieżki chwały” (Paths of Glory”, 1959) Stanleya Kubricka, gdzie zagrał pełnego gniewu oficera Daksa, którego walka z cynicznymi przełożonymi skazana jest na przegraną. W pamiętnym współczesnym westernie, „Ostatnim kowboju” (Lonely Are the Brave, 1962) Davida Millera grany przez Douglasa Burns jest skazany na klęskę i samotność, z czym zdaje się wewnętrznie godzić. Często zresztą obsesja bohatera granego przez aktora ma swe głębsze uzasadnienie jak w doskonałym westernie Johna Sturgesa „Ostatni pociąg z Gun Hill” (The Last Train from Gun Hill, 1959), gdzie chęć osobistego odwetu łączy się z pasją wymierzenia sprawiedliwości. Wielkie triumfy odniósł Douglas jako udręczony Van Gogh w „Pasji życia” (Lust for Life, 1956) Vincente Minnellego czy jako nadużywający przemocy policjant w „Historii policjanta” (Detective Story, 1951, reż. William Wyler). Sporą popularnością cieszył się także film „Wikingowie” (The Vikings, 1958) Richarda Fleischera, z rolą okrutnego wojownika Einara.
Reżyserzy, jak chociażby Robert Aldrich, skarżyli się na zachowanie gwiazdora podczas kręcenia „Ostatniego zachodu słońca” (The Last Sunset, 1961) nazywając go wręcz „niemożliwym do wytrzymania”. Do hollywoodzkiej legendy przeszła długotrwała przyjaźń Douglasa (a tak naprawdę głównie ostra rywalizacja) z Burtem Lancasterem, z którym zagrali wspólnie aż w siedmiu filmach. John Frankenheimer, który pracował z nimi na planie politycznego thrillera „Siedem dni w maju” (Seven Days in May, 1964) wspominał to jako koszmarny nieustający pojedynek pary zapatrzonych w siebie gwiazdorów. Jego zdaniem Douglas „po prostu chciał być Burtem Lancasterem”. Także artystyczne ambicje spowodowały znany konflikt Douglasa z jego synem Michaelem, aktorem i producentem. Ojciec przekazał mu prawa do ekranizacji „Lotu nad kukułczym gniazdem”, licząc, że zagra rolę McMurphy'ego, którą wcześniej kreował na scenie. Ale przeliczył się – Michael wybrał Jacka Nicholsona, który zdobył Oscara. Rany zadane ambicjom ojca goiły się dłuższy czas.
Kirk Douglas tak mówił o swym najsłynniejszym ekranowym partnerze: „Burt Lancaster był żywym dowodem na to, że można być jednocześnie macho i wrażliwym aktorem”. Zdaje się, że to był i jego ideał. I przecież, pomimo błędów w późniejszych etapach kariery, gdy agresywność maniery aktorskiej Douglasa zbliżała się niebezpiecznie do autoparodii (zaczęło się to już od popularnego „Spartakusa”, 1960, reż. Stanley Kubrick) udało mu się do niego zbliżyć. Trzeba też z drugiej strony przyznać, że najbardziej oryginalny bywał w rolach, gdzie eksponował swój wizerunek pełnej próżności i wielkich ambicji męskości częstokroć przekraczającej granice łajdactwa, jak w swych klasycznych już dokonaniach z przełomu lat 40. i 50., w przypadku Pitmana („Był sobie łajdak”) czy szeryfa Nightingale'a w wyreżyserowanym przez siebie i dopiero z czasem docenionym rewizjonistycznym westernie z podtekstem politycznym – „Oddział” (Posse, 1975). Niektórzy twierdzili, że dając portret tego charyzmatycznego i wręcz chorobliwego ambicjonera Douglas dokonał niejako swoistej samokrytyki. Być może tak było, o czym świadczą i inne role aktora. Narcystyczny gwiazdor, który potrafi się nie raz zdobyć na dystans wobec własnej trudnej osobowości – to nie tak częsty przypadek, nie tylko w Hollywood. I także za to jubilata należy cenić i szanować.
Tomasz Jopkiewicz