Dla samuraja honor oznaczał wierność swemu panu i bezwzględne podporządkowanie. Wojownik nie mógł okazywać lęku ani kapitulować w walce. Masaki Kobayashi, jeden z najsłynniejszych japońskich reżyserów, w swych samurajskich filmach rozprawiał się nie tylko z feudalnym dziedzictwem Japonii, ale pokazał także jaką cenę trzeba zapłacić za zachowanie minimum ludzkiej godności. Jego kino to także wspaniałe, przemyślane do najdrobniejszego szczegółu widowiska, pełne niepowtarzalnego nastroju i uważnie kontrolowanej gwałtowności. Dwa arcydzieła japońskiego mistrza można już oglądać na DVD, wydane przez firmę Blink. „Harakiri” („Seppuku”, 1962, już w sprzedaży) oraz „Bunt” („Joi – uchi”, 1967, premiera 24 lipca).
Trudno zapomnieć finałową zainscenizowaną w zapierających dech długich ujęciach scenę finałowego starcia z „Harakiri” albo waleczną ostatnią walkę samuraja Sasahary (Toshiro Mifune) w „Buncie”, rozegraną w scenerii pola pełnego rozwiewanych przez wiatr suchych traw i zakończoną podstępnymi strzałami z muszkietów. Wielka i ciągle nie słabnąca siła tych utworów reżysera Masaki Kobayashiego (1916–1996), dorównujących najlepszym dziełom Akira Kurosawy, bierze się z kilku źródeł. Oba filmy to analizy działania bezwzględnego systemu feudalnego, opartego na ślepym posłuszeństwie, który miażdży jednostkę, rozprawy o kodeksie samurajskim buszido doprowadzonym w czasach rządów rodu Tokugawa w siedemnastym i osiemnastym wieku do trudnej do pojęcia dla Europejczyka okrutnej skrajności. W gruncie rzeczy to filmy z tezą, ale miarą wielkości reżysera jest to, że dostrzega on piękno, moralne wartości i swego rodzaju patos także w owym rycerskim kodeksie i związanych z nim rytuałach. Paradoks polega na tym, że doprowadzeni do ostateczności ronin Tsugumo (Tatsuya Nakadai) z „Harakiri” oraz samuraj Sasahara z „Buntu” schwytani w potrzask bezwzględnego kultu honoru demaskują system, a zarazem reprezentują to, co w nim najlepsze. Bo bez traktowania serio buszido ich daremny, ale godny najwyższego podziwu bunt nie byłby możliwy.
Mistrzostwo Kobayashiego nie polega jednak na zręczności w ilustrowaniu (błyskotliwych zresztą) scenariuszy chwilami jednak ciążących ku publicystyce, ale na plastycznej wyrafinowanej prostocie obrazu, doskonałym operowaniem rytmem montażu, kontrastami muzyki i ciszy oraz nastrojem. Przy całej gwałtowności nie na tu tak częstego w kinie japońskim przesadnego naturalizmu, doskonała czarno – biała fotografia konsekwentnie buduje nastrój narastającego zagrożenia. Kobayashi zdołał dokonać tego, co potrafią tylko najwięksi: przekroczył granice gatunkowe, sprawił, że opowieść o tych więźniach honoru stała się bliska i zrozumiała także dla ludzi ukształtowanych przez całkowicie odmienną kulturę.
Rafał Wilkusz