NIE TAKA NIEWINNA NIEWINNOŚĆ
Ileż razy to już było? Udręki dojrzewania ukazane ze zrozumieniem dla przeżywającego je bohatera, który na własnej skórze musi nauczyć się odpowiedzialności, określić co jest ważne, co mniej, a co całkiem nieistotne i popełnić przy tym czasem wręcz katastrofalne błędy. A jednak debiutującemu za kamerą znanemu brytyjskiemu komikowi Richardowi Ayoade udało się w tej trudnej konkurencji osiągnąć doskonały i pod wieloma względami oryginalny rezultat. Jak to się udało?
Zapewne realizator miał do dyspozycji interesujący materiał literacki – przyjętą z uznaniem powieść Joe Dunthorne'a. Co oczywiście nie gwarantowało automatycznie sukcesu. Jednak kilka odważnie skontrastowanych elementów udało się połączyć w zadziwiająco świeżą całość. Już od początkowych scen rzuca się w oczy pierwszy z nich – po części nieświadome, a po części zupełnie zamierzone okrucieństwo nierozłącznej od pewnego momentu pary bohaterów – piętnastoletniego Olivera Tate (Craig Roberts) oraz jego szkolnej koleżanki, Jordany Bevan (Yasmin Paige). Otóż moment porozumienia między nimi następuje, gdy solidarnie i wręcz z pewnym upodobaniem znęcają się (tak, to właściwe słowo) nad inną koleżanką o większej niż zwykła tuszy. Ta bezwzględność nie ma jakichś pretekstowych usprawiedliwień. Jest po prostu zbliżającą tą dwójkę do siebie, raczej paskudną zabawą. I w dodatku wyrządzone zło nie zostaje nigdy należycie naprawione, choć wyczuwamy, że u obojga pozostawiło osad niesmaku. Ale to nie jedyna sytuacja, gdy bohaterowie postępują w sposób dość odstręczający i nie ponoszą za to wymierzonej przez twórcę zwyczajowej dydaktycznej kary. To przemyślana decyzja Ayoade – nie zamierza on najwyraźniej chronić opisywanych przez siebie – skadinąd z sympatią – postaci za mdławą mgiełką sentymentu. Bez względu na wiek ludzie postępują podle i głupio – sugerują twórcy filmu. Nie należy ich za to zbytnio potępiać. Tak już po prostu jest. Najlepszym przykładem rodzice Tate'a – nieprzyzwoicie wręcz liberalni, co jest raczej oznaką nieświadomego wyboru, lecz bezradności, ich wielce przedłużonej niedojrzałości, wreszcie także wyrazem nawyku, automatyzmu w postępowaniu. Bo ich małżeństwo właśnie powoli, z dnia na dzień się wali i też jakoś nie potrafią temu zapobiec, choć może by i chcieli.
Ich syn równie groteskowo, jak oni go wychowują, usiłuje zapobiec temu nieuchronnemu wydawałoby się procesowi rozpadu, który wzmacnia nowy przybysz w nadmorskim miasteczku, dawna sympatia matki, New Age'owy podejrzanie swojski guru. Ta walka Olivera o ocalenie rodziny łatwo mogłaby się stać podniośle patetyczna albo też przekształcić w serię kabaretowych i dość niesmacznych skeczy. A jednak tak się nie dzieje, choć ryzykownego humoru tu nie brakuje. Reżyser, często uciekając się do filmowych cytatów i śmiałej stylizacji (zwłaszcza na ulubioną przez siebie Nową Falę lat 60.) zręcznie unika czyhających na tej drodze pułapek. Oto odwieczna ludzka komedia śmiesznych i zarazem śmiertelnie poważnych namiętności, rozgrywana w tonacji buffo, na granicy zgrywy, ale nigdy jej nieprzekraczająca. Mamy więc kolejny cenny element filmu – skłonność do cytatu, a nawet ryzykowna decyzja osadzenia akcji filmu w bezczasie (który najbardziej przypomina lata 80. ubiegłego wieku ) nie osłabia siły psychologicznej prawdy. Wielka w tym zasługa doskonale poprowadzonych aktorów i to nie tylko młodych, ale także dorosłych. Niezawodnej Sally Hawkins (matka bohatera, Jill Tate) towarzyszy nieprzytomnie zabawnie nieporadny Noah Taylore (ojciec, Lloyd) oraz zadziwiająco wszechstronny Paddy Considine jako ów prowincjonalny guru, w gruncie rzeczy dość poczciwy Graham. Do najbardziej błyskotliwych scen filmu należy ta, w której rodzice wyłuszczają solidarnie synowi detale bliższej znajomości Jill i Grahama.
Film, a i owszem, zawiera morał, który brzmi krzepiąco i co najważniejsze wiarygodnie. Mało jest takich błędów, których jeśli się chce, nie da się naprawić. Tylko trzeba zdać sobie z nich sprawę i naprawdę tego pragnąć. Brzmi to naiwnie? Może, ale błędy tu ukazane są naprawdę poważne. Jesteśmy zadziwiająco ślepi, jeśli chodzi o własne życiowe pomyłki wynikające z tchórzostwa, egoizmu i własnej nieczułości. Co dotyczy nie tylko nastolatków i o czym Ayoade z naciskiem nam przypomina. Dzięki czemu można opamiętać się w porę? Tu recepta też brzmi dość nietypowo. Ocalić nas może jak się zdaje dystans do samych siebie. Ironia, przechodząca w sarkazm oznacza czasem – nie tylko w przypadku Olivera – zdolność do samorefleksji. A ta zdolność to dar na wagę złota. Po prostu mądre kino, jeśli można zakończyć tekst tak mało sarkastycznie.
Tomasz Jopkiewicz
Moja łódź podwodna (Submarine) – obyczajowy, Wielka Brytania/USA 2010, reż. Richard Ayoade.
Ich syn równie groteskowo, jak oni go wychowują, usiłuje zapobiec temu nieuchronnemu wydawałoby się procesowi rozpadu, który wzmacnia nowy przybysz w nadmorskim miasteczku, dawna sympatia matki, New Age'owy podejrzanie swojski guru. Ta walka Olivera o ocalenie rodziny łatwo mogłaby się stać podniośle patetyczna albo też przekształcić w serię kabaretowych i dość niesmacznych skeczy. A jednak tak się nie dzieje, choć ryzykownego humoru tu nie brakuje. Reżyser, często uciekając się do filmowych cytatów i śmiałej stylizacji (zwłaszcza na ulubioną przez siebie Nową Falę lat 60.) zręcznie unika czyhajacych na tej drodze pułapek. Oto odwieczna ludzka komedia śmiesznych i zarazem śmiertelnie poważnych namiętności, rozgrywana w tonacji buffo, na granicy zgrywy, ale nigdy jej nieprzekraczająca. Mamy więc kolejny cenny element filmu – skłonność do cytatu, a nawet ryzykowna decyzja osadzenia akcji filmu w bezczasie (który najbardziej przypomina lata 80. ubiegłego wieku ) nie osłabia siły psychologicznej prawdy. Wielka w tym zasługa doskonale poprowadzonych aktorów i to nie tylko młodych, ale także dorosłych. Niezawodnej Sally Hawkins (matka bohatera, Jill Tate) towarzyszy nieprzytomnie zabawnie nieporadny Noah Taylore (ojciec, Lloyd) oraz zadziwiająco wszechstronny Paddy Considine jako ów prowincjonalny guru, w grunice rzeczy dość poczciwy Graham. Do najbardziej błyskotliwych scen filmu należy ta, w której rodzice wyłuszczają solidarnie synowi detale bliższej znjomości Jill i Grahama.
Film, a i owszem, zawiera morał, który brzmi krzepiąco i co najważniejsze wiarygodnie. Mało jest takich błędów, których jeśli się chce, nie da się naprawić. Tylko trzeba zdać sobie z nich sprawę i naprawdę tego pragnąć. Brzmi to naiwnie? Może, ale błędy tu ukazane są naprawdę poważne. Jesteśmy zadziwiająco ślepi, jeśli chodzi o własne życiowe pomyłki wynikające z tchórzostwa, egoizmu i własnej nieczułości. Co dotyczy nie tylko nastolatków i o czym Ayoade z naciskiem nam przypomina. Dzięki czemu można opamiętać się w porę? Tu recepta też brzmi dość nietypowo. Ocalić nas może jak się zdaje dystans do samych siebie. Ironia, przechodząca w sarkazm oznacza czasem – nie tylko w przypadku Olivera – zdolność do samoreflksji. A ta zdolność to dar na wagę złota. Po prostu mądre kino, jeśli można zakończyć tekst tak mało sarkastycznie.
Tomasz Jopkiewicz
Moja łódź podwodna (Submarine) – komedia, Wielka Brytania/USA 2010, reż. Richard Ayoade.