ZATAŃCZYSZ JESZCZE RAZ
Brawurowy. To określenie nasuwa się po obejrzeniu „Artysty”. Pomysł wyjściowy nie jest wprawdzie nowy, ale z jaką werwą i precyzją przeprowadzony! Mamy tu do czynienia z brawurą ściśle zaplanowaną i kontrolowaną, ale film pomimo to sprawia wrażenie spontaniczne i szczere. Co doceniono między innymi wyróżniając ten utwór na festiwalu w Cannes (nagroda dla aktora Jeana Dujardina ) i aż dziesięcioma nominacjami do Oscara. W sumie "Artysta" zdobył aż pięć złotych statuetek w najważniejszych kategoriach.
Oto francuski reżyser Michel Hazanavicius postanowił nakręcić czarno-biały film, a co najważniejsze (prawie) niemy. Pomimo oporów producentów swój zamiar przeprowadził. Nie popadł przy tym ani w łatwy bezduszny pastisz, nie dostarczył też widowni przesadnie rozpędzonej i chichotliwej zgrywy. Doskonale zdawał sobie sprawę, że język „wielkiego niemowy” jest już dla dzisiejszej publiczności mało czytelny, po prostu zapomniany. Opowiadając historię upadku gwiazdora hollywoodzkiego kina niemego, niejakiego Valentina (rewelacyjny Jean Dujardin), który nie może pogodzić się z nadejściem dźwięku reżyser nie nadużywa melodramatycznych czy też slapstickowych efektów. Wielkim sukcesem jest to, że sympatię wzbudzać ma (i wzbudza) nie tylko z nostalgią przywoływane stare kino jako takie (ten błąd przesadnego acz szlachetnego sentymentu popełnił Martin Scorsese w „Hugo i jego wynalazku”), ale i bohater. Było to tym trudniejsze, że ów Valentin to – nie da się ukryć – mocno narcystyczny gwiazdor, któremu sukcesy stanowczo zbyt mocno zwróciły w głowie i dlatego ma chyba zbyt wysokie mniemanie o sobie. Odgrażając się, że wbrew wszystkiemu i wszystkim nie podda się dyktatowi rewolucji dźwiękowej, którą ma początkowo za chwilową modę i nakręci arcydzieło, przekracza wyraźnie swe kompetencje. Oprócz długów rezultatem jego działalności jest przygodowy melodramat, utrzymany w manierze jego dawnych produkcji zakończony metaforycznym akcentem zwiastującym nadchodzącą klęskę gwiazdora. Szybko przecież aktor zyska świadomość swej zgubnej megalomanii i to go czyni ludzkim. Jego wdzięk ma też niebagatelne znaczenie. Bo po części dzięki swej niewątpliwej charyzmie i doskonale wyczuwalnej bezbronności może zawdzięczać to, że jego życiu towarzyszą trzy opiekuńcze anioły. To wierny kamerdyner, Clifton (James Cromwell), pies (zresztą stały ekranowy partner Valentina) oraz pewna młoda dziewczyna, Peppy Miller (Bérenice Béjo) wielbicielka talentu (i nie tylko) dawnego gwiazdora. Dziewczyna, która właśnie wyrasta na wschodzącą gwiazdę filmu dźwiękowego. Podczas, gdy jej dawny idol opróżnia butelki z coraz marniejszymi trunkami w nędznym wynajmowanym mieszkaniu.
Główny konflikt zarysowany w filmie wydaje się całkiem aktualny, i to nie tylko jeśli chodzi o kino. W świecie gwałtownych zmian Valentin chce zachować status quo i się im nie poddać. Ponieważ jest tylko pracownikiem rozrywki, a tylko czasami artystą, a nie artystą kina o wielkim talencie – jak dajmy na to Stroheim, Chaplin czy Keaton – jego upór nie nabiera tragicznego charakteru. Budzi wzruszenie, ale jest przy tym zabawny, bo fragmenty filmu, który nakręcił jako główny wykonawca, reżyser i producent świadczą, że była to jedynie rozrywka, która już w chwili premiery zastraszająco się zestarzała. Odrzucenie z pogardą dźwięku jako nowego środka wyrazu nie jest dla niego być albo nie być. To przede wszystkim kwestia urażonej dumy i ambicji, a nie heroicznego estetycznego wyboru. Duma jest tu w ogóle pojęciem kluczowym. To właśnie ze względu na nią Valentin urażony uwagami Peppy o „starych, którzy powinni odejść” wzbrania się przed podjęciem próby powrotu do kina po kilku latach przerwy. Wzajemne relacje tej pary zostały ukazane w sposób dla dzisiejszego kina charakterystyczny. Owszem na początku mamy gwałtowne zakochanie, ukazane zabawnie i wzruszająco. Miłosny piorun uderzył podczas kręcenia sekwencji balu w jednym z filmów ze „złotego okresu” Valentina, gdzie panna Miller statystowała. Zostało to utrwalone na taśmie, poprzez sugestywną grę spojrzeń. Ale potem to niezmiennie energiczna i pogodna Peppy jest stroną czynną, podczas gdy dawny gwiazdor pozwala łaskawie się ratować i uwodzić. Jego duma na tym może cierpi, ale można odnieść wrażenie, że nie aż tak bardzo. Nadzieja na powrót do hollywoodzkiej gry czyni ową dumę dość elastyczną. Przełomem staje się dopiero moment, gdy okaże się, że w gruncie rzeczy Peppy traktowała Valentina z litością i, że jest on w pewien sposób uzależniony od niej materialnie. Tego już znieść nie może.
Przesłanie filmu jest przyjemnie uspokajające: trzeba wierzyć, że zdarza się tak, że gwałtowne zmiany udaje się przetrwać, a nawet przezwyciężyć triumfalnie związane z nimi załamanie. Niezawodny rzemieślnik, gdy tylko uwierzy w sens pracy potrafi przystosować się do nowych realiów. O czym świadczy dobitnie muzyczna sekwencja pełna wielkiego wigoru i nakręcona bez montażowych tricków, co budzi uznanie.
Być może „Artysta” to film – cacko, które stosunkowo szybko się zestarzeje, ale inteligencja jego twórcy wiele obiecuje na przyszłość. Bo Hazanavicius jest podobnie perfekcyjnym rzemieślnikiem kina, jak ci twórcy dawnego Hollywood, którym swym filmem złożył hołd. Nie boi się nowoczesnej techniki i rozumie doskonale zmienną i ludyczną naturę kina. Zdołał nadać narracji wspaniałą płynność, używając o wiele bardzie ruchliwej kamery i czułej taśmy, niż ci, których naśladował. Tradycję i to, co nowe da się pogodzić, niech to, co nowe, nas nie przeraża – takie krzepiące przekonanie udziela się widzom. Tyle tylko, że nie nad każdym, jak nad Valentinem, czuwają wspomniane powyżej anioły. Ale o tym można zacząć myśleć dopiero jakiś czas po zakończeniu seansu.
Tomasz Jopkiewicz
Artysta (The Artist) - komedia muzyczna, Francja/Belgia 2011, reż. Michel Hazanavicius.