KONIEC STAJE SIĘ POWOLI
Ten film przykuwa uwagę, ale wielu, zwłaszcza nieprzygotowanych widzów może go całkowicie odrzucić. Węgierski reżyser Béla Tarr (nakręcił m.in. słynne siedmiogodzinne „Szatańskie tango”, 1994) od lat kroczył coraz bardziej własną ścieżką, budząc podziw, ale u niektórych także i rozdrażnienie lub po prostu negację wartości jego dokonań, której częstokroć towarzyszyło pełne irytacji wzruszenie ramion. „Koń turyński” to jego ostatni utwór. Tak przynajmniej reżyser raz po raz zdecydowanie zapowiada.
Jest to film niezwykle enigmatyczny, mogący prowokować do poszukiwania ukrytych symbolicznych znaczeń i różnorakich interpretacji, a jednocześnie wszystkie one wydają się niewystarczające wobec siły wizji, która stopniowo wciąga, wręcz hipnotyzuje. To opowieść o sześciu dniach życia pewnego woźnicy, Ohlsdorffera (János Derzsi) i jego córki (Erika Bók). Ojciec pracuje w mieście, jeździ bryczką, córka zapewne zajmuje się domem. Obserwujemy nawykowy rytuał ich codziennych czynności, które wydają się więzieniem, a jednocześnie jest w nich zagadkowe, surowe piękno. Rytuał, który właśnie został zresztą zakłócony, bo znużony koń, źródło ich utrzymania właśnie odmówił posłuszeństwa. To tytułowe zwierzę, jest zwierzęciem z anegdoty o słynnym filozofie Fryderyku Nietzschem, który zanim popadł w szaleństwo w 1889 roku, objął chłostanego przez właściciela batem dorożkarskiego konia, płacząc. A potem ostatecznie pogrążył się w obłędzie. O tym suchym tonem na wstępie informuje narrator.
Czarno-biały rozegrany w niezwykle powolnym tempie (składa się tylko z trzydziestu ujęć) film ukazuje rzeczywistość z niezwykłą, natężoną uwagą, ale efekt jest paradoksalny – wydaje się ona widzowi odrealniona, wręcz w swej potężniejącej monotonii nieprzenikniona i groźna. Bo nad chatą na pustkowiu, nieustannie smaganą wiatrem gromadzi się coś ciemnego i nieuchronnego. Zapowiadają to kolejne epizody – z wędrownymi Cyganami, których gospodarz panicznie się boi, z gadatliwym sąsiadem filozofującym i pijącym, zapowiadającym nowe czasy, kiedy to wszystko będzie wolno. Wreszcie okaże się, że wysycha studnia. I to już będzie początek końca.
Mówi się, że filmy Tarra to alegorie, co samego twórcę mocno irytuje. Chyba słusznie. Bo „Koń turyński” to przecież nie tylko jeszcze jedna, wielce zresztą sugestywna wizja końca świata. To także subtelne studium psychologiczne, ale przeprowadzone za pomocą niezwykłych środków wyrazu. Jednym z niej jest słabnąca to znów potężniejąca w zmiennym rytmie muzyka, towarzysząca dociekliwym ruchom kamery. Monotonne życie skazanych na siebie od lat ojca i córki wydaje się pełne podskórnych napięć. Oschłość miesza się z tłumioną czułością, wzajemne przywiązanie z chęcią ucieczki, wyczuwalne tajone urazy z miłością, której nie ma się zwyczaju wyrażać. A nad wszystkim góruje klimat znużenia.
Owa uważność, niezwykłe skupienie wydają się kluczem do zrozumienia, a może raczej odczucia filmu. Każdy ruch kamery wydaje się niezbędny i przemyślany. Oczywiście nasuwa się refleksja, że Tarr idąc śladem wielu literackich i filmowych poprzedników ukazuje ludzką egzystencję jako narastający i zmierzający ku nieuchronnej śmierci absurd. Jest to rzecz jasna banał. Ale oto ten wielki mistrz melancholii, w końcu, który każdego czeka widzi wyzwolenie, ulgę. Może nawet szansę na obecność Boga, a w każdym razie na dotknięcie tajemnicy. Na tym właśnie polega sekret talentu Tarra – jego pesymizm wydaje się szczery, pozbawiony kalkulacji. Wciąga jak wir, a jednocześnie niesie nadzieję, że tam po drugiej stronie jednak coś może jest. Wierzymy mu, bo dowodem na to jest mroczne piękno jego filmów. Słowa „piękno” należy w tym przypadku użyć bez cudzysłowu.
Tomasz Jopkiewicz
Koń turyński (A Torinói ló) – dramat, Węgry/Fr./Niemcy/USA/Szwajcaria 2011, reż. Bela Tarr.