MASKA WIELKIEJ MELANCHOLII
Cheyenne (Sean Penn) stał się częścią dublińskiego krajobrazu, dziwaczną postacią, którą traktuje się tu już bez zdziwienia, raczej z wyrozumiałym pobłażaniem i lekkim lekceważeniem. Oto rockowy gwiazdor, którego czasy świetności minęły – i co w tym środowisku raczej wyjątkowe – nie marzy o powrocie na scenę. Ten na swój sposób zabawny i zarazem żałosny podstarzały melancholik w czarnym uniformie, który zachowuje się jak kapryśnie dziecko, ukrywa się za makijażem w stylu Roberta Smitha z The Cure.
Przemawia afektowanym łamiącym się głosem i zachowuje się tak jakby był na bardzo długim ponarkotykowym „zjeździe”, choć w rzeczywistości stroni od używek od dawna. Czas spędza oglądając nieobecnym wzrokiem programy telewizyjne, gra trochę na giełdzie i z żoną Jane (Frances McDormand) w pelotę w pustym basenie. I to cała jego aktywność. Nawet zainteresowanie nowego pokolenia muzyków nie wytrąca go z od lat trwającego letargu.
Obsadzony w tej roli Sean Penn, daje nie tylko efektowny popis smakowicie manierycznych zachowań, ale potrafi przekonać, że za tą maską dziecinnego klauna toczy się, a nie tylko tli, jakieś całkiem intensywne życie wewnętrzne. Dość szybko być może najważniejsze przyczyny tej katatonii zostają wyjaśnione. Bohater ukrywa się za swym dawnym wizerunkiem i tarczą znużonego zblazowania, bo odczuwa wyrzuty sumienia z powodu samobójstwa pary nastoletnich fanów, którzy wzięli jego depresyjne utwory aż nazbyt serio. Artystowska poza z dawnych lat staje się więc ochroną. Wcale nie chodzi o to, że Cheyenne jest tak ograniczony i skupiony na sobie, że nie rozumie i nie chce rozumieć świata. Wiele jego sarkastycznych uwag i zaskakujących zachowań świadczy o tym, że rozumie go może aż nazbyt dobrze. Świadomie odmawia głębszego uczestnictwa w życiu i ma swoje ku temu, wspomniane wyżej poważne powody. Buduje wokół siebie mur owej wystudiowanej melancholii i niejako przymusza najbliższe otoczenie, by przystosowało się do reguł, które narzucił. Nawet matczyna, pełna życia Jane z pewną rezygnacją przystosowuje się do tej gry.
Ryzykowny pomysł Paolo Sorrentino (reżysera i scenarzysty), by nakręcić wielce specyficzny film drogi części zachodniej krytyki mocno skonfundował. I to nie tylko dlatego, że pojawia się tu motyw związany z holocaustem potraktowany mocno niekonwencjonalnie. Najprościej byłoby wpisać film w banalny i zgrany schemat jeszcze jednego opowiadania o dojrzewaniu rockmana, z dość łatwo przewidywalnym, nasyconym „pozytywną energią” sentymentalnym finałem. Coś podobnego zresztą rzeczywiście następuje. Ale Sorrentino postawił na nowofalową z ducha estetykę, nawiązującą mocno zwłaszcza do najlepszych dokonań Wima Wendersa czy Wernera Herzoga. Amerykanin Cheyenne po trzydziestu latach wraca do USA, otrzymawszy wiadomość o ciężkiej chorobie ojca. Przybywa do Nowego Jorku już po jego śmierci. Poszukując dawnego obozowego strażnika z Auschwitz, którego odnalezienie było obsesją zmarłego, korzystając przy tym z pomocy nieco groteskowego, właściwie zawodowego tropiciela nazistów (Judd Hirsch) Cheyenne musi się skonfrontować z samym sobą. Nie jest to jednak droga łatwa i prosta. Cheyenne napotka na niej pełno zaskakujących zakrętów i uskoków. Oceny tego co zobaczył przemierzając prowincjonalną Amerykę, drobiącego małymi kroczkami Cheyenne'a okazują się zaskakująco trzeźwe i przenikliwe. To nie jest z pewnością człowiek, który nie jest ograniczonym muzykiem, który na wszystko ma podstawową odpowiedź: więcej rock and rolla – choćby i smutnego. Cheyenne poddał się lata temu hibernacji, ale przecież ta hibernacja jest wyraźnie ucieczką, a ucieczka stała się nawykiem. Jego podróż składa się z przypadkowych, często dziwacznych na pozór epizodów, jak ten doskonały z Harry Dean Stantonem jako wynalazcą walizki na kółkach i z grą w ping ponga. Nie prowadzą one do łatwej konkluzji – właściwie można by mieć pretensje do reżysera, że przestraszył się otwartego zakończenia i puentę narzuca w sposób dość autorytatywny. Chyba lepiej by było, by wyprawa Cheyenne'a zakończył się mniej dobitnymi wnioskami.
Poprzedni film Sorrentino „Boski” (Il Divo, 2008) został przeceniony, ze względu na wagę tematu (korupcja systemu politycznego we Włoszech na przykładzie Giulio Andreottiego) i odwołania do klasyków, zwłaszcza Federico Felliniego. Świadoma manieryczność tamtego utworu była jednak przytłaczająca i nieco jałowa. Tym razem uderza szczerość tonu, pomimo ekscentryczności bohatera. Sorrentino potrafił stworzyć klimat zwyczajności, przenikającej się z dziwnością nie tylko podróży, ale i życia. A to nie było łatwe – wielu entuzjastycznych naśladowców Wendersa popadło w pretensjonalność. A zdarzało się, że i sam mistrz balansował na granicy autoparodii. Tymczasem film Sorrentino zachowuje płynność i swobodę. Pretensje, podnoszone głównie przez amerykańską krytykę, że niektóre wątki są zawieszone czy urwane są niesłuszne. Tak właśnie miało być. Ten ożywczy ton dominuje pewnie także i dlatego, że czuje się w postępowaniu reżysera entuzjazm uważnego turysty odkrywającego nieznany mu tak naprawdę do tej pory ląd – USA.
Tomasz Jopkiewicz
Wszystkie odloty Cheyenne'a (This Must Be the Place) – komediodramat, Włochy/Francja/Irlandia 2011, reżyseria: Paolo Sorrentino.