Ostatnio nastąpił wysyp geniuszów. Dość zastraszający. Wystarczy otworzyć popularną gazetę czy internetową stronę, aby przeczytać pełne zachwytów tekściki na temat „genialnego wokalisty”, „genialnego filmu”, czy też „genialnego muzycznego producenta” albo gry komputerowej.
Zdarza się także, że oprócz tego, że opisywana postać czy utwór oprócz genialności odznaczają się także „kultowością”, choć obecnie spotkać się z tym można rzadziej. Bo „kultowość” oznacza „niszowość” (a tego nie lubimy, bo owo słówko oznacza niską sprzedaż) albo też, że coś nie wyszło i trzeba wybrakowany towar reklamować jako rzecz nie dla wszystkich. Tak więc zmienia się radykalnie znaczenie słów. Bo co oznaczało słowo geniusz? Otóż podkreślało czyjąś wybitność, niezwykłość w jakiejś dziedzinie, walory talentu i umysłu wyjątkowe i niepowtarzalne, często niezrozumiane przez współczesnych i w pełni docenione po latach. Ale i przez kolejne długie lata, bardzo cenione. Nie tak dawno geniuszów można było liczyć na palcach i zażarcie dyskutowano nad tym kogo można zaliczyć do tego wąskiego grona. Jeśli chodzi o muzykę poważną z europejskiego kręgu byli to z reguły Bach, Beethoven i Mozart. W dziedzinie muzyki rockowej: Beatlesi, Hendrix, Dylan, kina: Bergman, Fellini (na zdjęciu), Kurosawa, Antonioni. Oczywiście byli i inni kandydaci i pretendenci, ale słowo geniusz miało jednak swą wagę, nie szafowano nim bez zastanowienia.
Dziś „genialna” może być Madonna, ale nawet także nowa płyta Piotra Rubika czy zespołu Feel. Dlaczego tak się dzieje? Jasne, nastąpiła demokratyzacja kultury, co często oznacza, że to co gorsze wypiera lepsze. Więcej – lepsze jest traktowane nieufnie, jako jakieś niezrozumiałe trucie przeznaczone dla garstki pretensjonalnych hobbystów. Smutno tylko, że w tym skądinąd trudnym do uniknięcia procesie biorą aktywny i wręcz radosny udział ludzie piszący dla prasy i internetu. Czasem być może bez złej woli, nie znający znaczenia słów, których używają. „Genialny”, to być może dla wielu taki poręczny przymiotnik. Taki bardziej poważny wariant „zajebistego”. Czy sami wierzą w to, co piszą? To też możliwe. Zresztą często dla nich całkiem bezpośrednią inspiracją są dostarczane przez dystrybutorów filmowych czy zwłaszcza muzycznych materiały, gdzie używa się reklamowego żargonu w końskich, przekraczających wszelki zdrowy rozsądek dawkach. Celują w tym zwłaszcza koncerny płytowe.
Rezultat jest taki, że wielu konsumentów kultury posługuje się do opisu swych upodobań językiem usłużnie im podsuniętym. Wielu twierdzi, że taka jest logika rynku i nie ma na to rady. Jest to argument godny wszelakiej maści propagandzistów. A reklama nader chętnie posługuje się wypróbowanymi chwytami propagandy. Co można zrobić? Pamiętać, że „genialny” w najczęstszym dziś użyciu oznacza po prostu „taki sobie” albo wręcz „słaby”. I zdaje się, że jednak wielu ludzi o tym wie, bo wiele „genialnych” produktów spotyka się z chłodnym przyjęciem albo wręcz obojętnością. Chociaż oczywiście ich promotorzy mogą twierdzić, że „geniusz” wyprzedził swój czas i został niezrozumiany. Rzadko jednak to czynią. Bo bardziej im się opłaca lansować całkiem nowego „geniusza”. Istnieje też bardzo realne niebezpieczeństwo, że prawdziwy geniusz pozostanie nierozpoznany. Jak sprawić by się tak nie stało? To temat na oddzielne opowiadanie. Na pewno nie powinno się mnożyć bezmyślnych zachwytów na temat „geniuszy” sezonowych.
Rafał Wilkusz