Przebrnięcie przez książkę od wielu wymagało samozaparcia, jest niełatwa w odbiorze. W filmie wiernym powieści jest zabawniej i prościej. Jak tego dokonałeś?
(śmiech) Tajemnica kuchni. Czytając książkę Doroty poddałem się jej rytmowi, podążając za nim odkryłem, że gra słów i znaczeń nie jest tu dramatyczna tylko zabawna. Dla mnie ta powieść, to eksplozja polskości, chwilami strasznej, innym razem nudnej wręcz, ale tylko z pozoru. W tym bezruchu tkwi bowiem... szaleńcza jazda. By dać się jej ponieść trzeba jednak znać polskie realia. Podejrzewam więc, że film może okazać się nieczytelny poza Polską. Wiem, bo próbowałem wielokrotnie tłumaczyć symultanicznie „Rejs” Anglikom i Francuzom. W ogóle ich nie śmieszył! Bo co śmiesznego w tym, że bohater urodził się „bliżej drugiej połowy lipca”? Jak im to wyjaśnić? Podobnie jest z „Wojną...”. Polski widz wie, że to adaptacja książki, godzi się na jej konwencje. Zagraniczny będzie np. zachodził w głowę: czemu ci Polacy mówią takim dziwacznym językiem?
W „Wojnie...” Borys Szyc zagrał rolę życia. Nie wiem czy jeszcze będzie miał okazję tak pracować - zmieniając się kompletnie na potrzeby postaci. Od razu wiedziałeś, że to ten „właściwy” aktor?
Borys Szyc nawet nie uczestniczył w zdjęciach próbnych, zaprosiłem go na spotkanie i od razu zaproponowałem mu rolę Silnego. Oczywiście nie mógł jej grać z marszu, tak jak wtedy wyglądał, co powiedziałam mu na samym początku. Od razu zaświeciły mu się oczy, powiedział, że całe życie marzył o takiej właśnie roli, w amerykańskim stylu, wymagającej prawdziwego przeobrażenia się, marzył. No i zaczęła się harówka - treningi pod okiem kulturysty, specjalna dieta, musiał się ściąć na zero, zgolić brwi, skrócić rzęsy itd. Potem były próby, praca z tekstem i ostatni etap - przygotowania do scen kaskaderskich. Borys rzeczywiście wykonał kawał ciężkiej roboty.
Ale efekty są widoczne na planie. Twój ojciec zawsze sięgał po skrajne środki wyrazu, zatracał się w tym co robił. Ty masz chyba większy dystans do zawodu?
Pewnie się zdziwisz, ale dystansu nauczył mnie ojciec. Może dlatego, że sam wsiąknął w ten świat, powtarzał bym ja się tak nie angażował. Poza tym zmieniły się czasy, inna jest rola kina. Kiedyś było najważniejszym medium, w Polsce z kolei było takim wentylem bezpieczeństwa, którym można było „wpuścić" nieco wolności do zniewolonego kraju. Teraz kino jest jedną z wielu dziedzin związanych z mediami, a czasem ze sztuką. No, ale żałuję, że ojciec odpuścił i nie pracuje nad żadnym filmem, wyważył tak wiele zamkniętych drzwi w europejskim kinie... Mógłby jeszcze „wstrząsnąć posadami". I mam nadzieję, że jednak to zrobi.
Twoja żona Maria Strzelecka zagrała i w „Wojnie polsko-ruskiej” i w „Chaosie”. Poradziła sobie świetnie, choć jest chyba amatorką?
Tak, Mania skończyła ASP i z wykształcenia jest grafikiem, projektuje również ubrania. Ma sklep z własną odzieżą punk-rockową „LuKa Bandita". Preferowany styl to linia dla „niegrzecznych dziewcząt”.
Twój producent mówi, że pasujesz do tego filmu także „z wyglądu”. Sądząc po strojach i fryzurze jesteście chyba punk-rockowcami?
Gdybym był punkiem nie kręciłbym filmu za milion dolarów! Underground mnie wychował, pozostaję mu wierny, chodziłem i chodzę na punkowe, hardcorowe koncerty i kiedyś, oj dawno temu, zobaczyłem na scenie Manię. Była stuprocentową punkową, śpiewała w kapeli „White rabbit”. Zrobiła na mnie duże wrażenie - dziewczynka śpiewająca do bardzo ostrego brzmienia. Potem przez lata jej nie widziałem.
W „Wojnie...” jest to Andżela „gotykówa”, zresztą w obu twoich filmach zagrała ważne role. Połączyło was kino?
Napisałem scenariusz „Chaosu”, którego bohaterka miała na imię Mania. A nie miałem pojęcia, że to ksywa mojej przyszłej partnerki. Zaczęło się szukanie aktorki do tej roli, bez skutku. Tuż przed wyznaczonym początkiem zdjęć poszedłem na koncert do Stodoły i znów zobaczyłem Manię, ale tym razem w tłumie widzów. Pomyślałem, że byłaby świetna w tej roli, choć wiedziałem, że taka zbuntowana dziewczyna po prostu mnie wyśmieje i nie zagra w filmie. Okazało się, że mój asystent ją zna i że ta dziewczyna ma naprawdę na imię Mania. Zresztą asystent był święcie przekonany, że pisząc scenariusz myślałem o niej. Zbaraniałem.
Niesamowite.
To fakt. Mania dostała scenariusz, spodobał się jej i zaczęliśmy zdjęcia do filmu. No i... jesteśmy razem już 8 lat. Więcej ze mnie nie wyciśniesz w tym temacie!