Wielki Szu, książę Konstanty, Rogożyn… Jan Nowicki – wielki amant polskiego kina, urzeczony jest przemijaniem. Nie tęskni za młodością, z każdego miejsca na ziemi wraca do rodzinnego Kowala. Jest zdania, że ten, kto odetnie się od korzeni, nigdy nie pojmie prawdziwego sensu życia.
JUSTYNA KOBUS: Zafundował pan sobie w zeszłym roku na 70. urodziny rewolucję w życiu – najpierw porzucił pan stan kawalerski, a potem jeszcze przeniósł się do Warszawy.
JAN NOWICKI: Pomieszkujemy także w Krakowie i na Kujawach, w Krzewencie. Wciąż nie przestaję się dziwić jak wszyscy poruszeni są faktem, iż wziąłem ślub w wieku 70 lat. Co w tym frapującego?
Myślę, że nawet nie to w jakim wieku, ale że dopiero po raz pierwszy.
Nie widzę niczego szczególnego w tym, że ktoś żeni się pierwszy raz mając lat 70 albo nawet 80! By to zgłębić, musielibyśmy zacząć rozmowę o przemijaniu, starości, śmierci, moim stosunku do niej, a o tym na pewno nie chce pani rozmawiać.
Przeciwnie! Właśnie o przemijaniu z wielkim amantem polskiego kina chciałam rozmawiać. Pana stosunek do śmierci od lat budzi moje zaciekawienie.
Naprawdę? A to dlaczego?
Bo pamiętam naszą rozmowę sprzed kilkunastu lat. Już wtedy, pan, wówczas mężczyzna po 50. mówił o sobie jak o starcu. A pana koledzy w tym wieku poślubiali dwudziestokilkulatki!
Starość i przemijanie fascynowały mnie zawsze. Bardzo wcześnie miałem pierwszą potyczkę z czasem – zaraz po dwudziestce. Uchodziłem kiedyś za atrakcyjnego, podobałem się kobietom, ale właśnie wtedy poczułem po raz pierwszy, że młodość jest tylko chwilą. Że zaraz przeminę, zniknę, przestanę istnieć. Ta świadomość mnie poraziła. I zrozumiałem, że przez prawdziwe, pełne życie, trzeba przejść ze śmiercią w tle, niezależnie od tego, czy jest się sławnym, bogatym czy przeciwnie. Zdumiewają mnie ludzie, którzy żyją tak, jakby nigdy nie mieli umrzeć. Dlatego bywają okrutni i głupi. Ci, którzy myślą, że ich czas nigdy się nie skończy popełniają najstraszliwsze rzeczy – wywołują wojny, sieją zniszczenie... Często im są starsi, tym więcej w nich okrucieństwa.
Może odreagowują tak żal, że najważniejsze za nimi?
Ależ to nieprawda! Skąd można to wiedzieć? Może to, co mnie czeka teraz między 70 a 75 rokiem życiem, to będzie ta najwspanialsza piątka? Starość i zbliżanie się do śmierci mogą być jednym z najbogatszych, najpełniejszych doświadczeń życia! Śmierć nawet jak zagląda w oczy, nie oślepia. Stary tak samo jak młody, może się zakochać, czego jestem najlepszym przykładem, tak samo zachwycać się bo ja wiem… kolorem liści, spacerem zadrzewioną ścieżką. Nie wiem czy chciałbym znów być młody. Młodzi często nudzą mnie. Mało czytają, nie rozmawiają ze sobą, nie piszą wierszy, prawie się nie śmieją… Wątpię nawet, czy potrafią uprawiać radosny, dziki seks – bywają ograniczeni i mają na to przyzwolenie – głupota jest, niestety, wdzięczna, zniewalająca.
Mylimy ją z naiwnością, z niewinnością. Uczy się nas jak zatrzymać czas, starzenie się jest dziś wręcz wstydliwe.
To potworna nieostrożność. Dorastałem w latach 50., w czasach stalinowskich, w małym miasteczku – w Kowalu na Kujawach. Ale pamiętam też wojnę. Byłem świadkiem umierających ludzi, trzymaliśmy gromnicę gdy odchodzili, a Niemcy stali obok i nam grozili. Tak umierała moja babcia.
Pamięta pan wojnę? Urodził się pan w roku jej wybuchu. Co może zapamiętać 4, 5-latek?
Nie wiem, co naprawdę pamiętam, a co znam z opowieści starszej o 2 lata siostry i jedynie mi się to wydaje. Śmierć ojca – 38-letniego mężczyzny na gruźlicę, leczenie go psim smalcem… W czasie wojny zwłoki Niemców, zamarznięte, ułożone na górce piasku pamiętam na pewno. I już po wojnie Rosjan, którzy szukali tych, których zabić nie zdążyli.
Ten obrazek Rosjan szukających Niemców w Kowalu znalazłam w książce „Droga do domu” – zbiorze impresji, przetykanych pana refleksami.
Miałem 4 lata. Rosjanie dali mi landrynkę, bym im pokazał, gdzie ukrywają się Niemcy. I pokazałem. Pamiętam strzały na progu, gdy gryzłem landrynkę. Jednego martwego Niemca postawili nagiego na skrzyżowaniu, na strasznym mrozie. Ale jak pani spyta czym dla mnie była wojna, nie odpowiem. Bo nie wiem. „Droga do domu” też nie wiem jak powstała. Choć jest prawdziwa. Zrodziła się z moich spotkań z autorem Rafałem Wojasińskim, choć jak on to utkał, opisał, nie mam pojęcia. Zaczęło się od tego, że przeczytałem jego „Złodzieja ryb”. Zachwyciłem się. To była moja książka, o moim ojcu, ludziach jakich znałem, miejscach w jakich się wychowałem. Po dwóch latach dopiero znalazłem jego numer i zadzwoniłem, by mu to powiedzieć. Zaproponował, byśmy napisali wspólnie książkę. I zaczęły się rozmowy, podróże po dworcach, po wsiach, poznawałem go z różnymi ludźmi. Swoim zachowaniem, klimatami, pisałem tę książkę, a on nie notował nic, tylko przynosił fragmenty do ewentualnej korekty. Gdy poprawiałem jakieś słowo, patrzyłem na jego reakcję. Uśmiechał się, wiedziałem, że to on poprawia. Jakby spotkały się dwie połówki jabłka. Tak się zdarza… A potem jak ta trzecia, wpasował się Krzysztof Opaliński, autor zdjęć do książki. Jeździliśmy po Kujawach, fotografowaliśmy dworce, psy, koty, ludzi, krajobrazy. Czy to możliwe pani Justyno, by tę książkę napisało kujawskie powietrze?