SZACUNEK DLA DIABŁA
Zmarły niedawno (3.07.1927–27.11.2011) brytyjski reżyser i scenarzysta Ken Russell był w ostatnich latach postacią dość zapomnianą, traktowaną wręcz z pobłażaniem, jako relikt niezwykłej epoki lat 60. i 70., gdy jego prowokacyjne utwory święciły największe triumfy i wzbudzały gwałtowne dyskusje. „Moje filmy mają irytować ludzi” – gromko oznajmiał twórca.
Rzeczywiście – irytowały i to mocno. Nie chodziło tu tylko o dekoracyjne okrucieństwo połączone z religijnymi motywami jak w słynnych „Diabły” (The Devils, 1971), ale o konsekwentną dezynwolturę i łamanie gatunkowych zasad, czemu hołdował Russell przez lata. Z reguły nie było wiadomo czy opowiada serio, czy też raczej kpi z przyjętych sposobów narracji, a może drwi także z samego siebie? Bardzo charakterystycznym przykładem słabości i zalet jego kina była ekranizacja rock–opery grupy The Who – „Tommy” (1975). Film – jak zwykle u tego twórcy agresywny wizualnie wydawał się w swej inscenizacyjnej przesadzie wręcz kpiną z namaszczonej powagi muzycznego oryginału. A jednocześnie nie brakowało w nim gorączkowej werwy, kojarzonej właśnie z rockiem. Światowy rozgłos przyniósł Russellowi cykl wielce niekonwencjonalnych biografii artystów, między innymi „Kochankowie muzyki” (Music Lovers, 1970), „Mahler” (1974), „Lisztomania”(1975) czy „Dziki mesjasz” (Savage Messiah, 1972). Były to właściwie filmowe eseje, a może raczej kapryśne felietony swobodnie mieszające klimat podziwu dla opisywanych w nich twórców z roztrząsaniem ich seksualności oraz niespodziewanymi dygresjami na różne, luźno z głównym nurtem opowieści związane tematy. Niektórzy oceniali te filmy jako słabo kontrolowany chaos, utwory pełne wątpliwej erudycji, uproszczeń i złego smaku. Russell gniewnie replikował, że został źle zrozumiany, i że jest przecież wizjonerem, „Fellinim północy”, bo tak, jak sam twierdził, nazwał go mistrz z Rimini.
Ale łapczywe czerpanie przez Russella inspiracji z różnych źródeł, zwłaszcza z literatury przełomu XIX i XX wieku, opery czy montażowych eksperymentów Sergiusza Eisensteina sprawiało, że jego kino sprawiało często wrażenie gorączkowego wiecznego popisu prowadzonego przez nieco rozkojarzonego sztukmistrza. W dodatku reżyser nakłaniał aktorów do teatralnej, świadomie sztucznej maniery gry, co powodowało dodatkowy dystans u widzów. Ten niepokorny i wiecznie niespokojny twórca usiłował łączyć w swych filmach sprzeczności doprawdy trudne do pogodzenia: arystokratyczny kult artysty jako udręczonego geniusza, który może, a nawet powinien lekceważyć ogólnie przyjęte normy, także moralne ze środkami wyrazu wziętymi demokratycznej ze swej natury popkultury. Kwestionowanie reguł gatunkowych (o czym dobitnie świadczą zwłaszcza jego filmy nakręcone w USA, jak chociażby „Odmienne stany świadomości” (Altered Staes, 1980) czy „Dziwka” (Whore, 1991) z zaskakującą wobec nich uległością. Russell miał też i inne artystyczne oblicze, trochę zapomniane. Gdy był w stanie pohamować swą skłonność do erudycyjnych popisów i wizualnych fajerwerków stawał się wręcz melancholijnym portrecistą odeszłych w zapomnienie światów jak we wspomnianym „Dzikim mesjaszu” czy przesyconych zmysłowością, ale i subtelną malarską stylizacją ekranizacjach prozy D.H. Lawrence'a – „Zakochane kobiety” (Women in Love, 1969) czy wyraźnie niedoceniona „Tęcza” (The Rainbow, 1989). Nakręcił też zaskakująco klasycznie zrealizowany telewizyjny film o sprawie Dreyfussa – „Więzień honoru” (Prisoner of Honor, 1991). Oglądając te kameralne utwory trudno nie nabrać przekonania, że Russell często sam szkodził swemu talentowi w gorączkowej pogoni za mocnym efektem i rozgłosem. Jednak w swych słabościach, potknięciach i pomyłkach bywał o wiele bardziej interesujący niż wielu innych bardziej powszechnie cenionych twórców kina. Bo większość jego filmów, nawet tych nieudanych, wręcz balansujących na granicy grafomanii ma w sobie szczery, czasem wręcz zniewalający dziecięcy entuzjazm. A także wiarę w sztukę, jako coś najważniejszego w życiu. Może to i staroświeckie, ale dla wielu ciągle krzepiące.
Tomasz Jopkiewicz