Święto chrztu Jezusa
Usadowiliśmy się na wzgórzu, tuż przy drodze, skąd mieliśmy znakomity widok na podążające do sanktuarium tłumy. Orszak przybrał swój ostateczny kształt wchłaniając mniejsze procesje ze wszystkich jedenastu kościołów Lalibeli. Ludzka rzeka przesuwała się powoli przed nami. Serce procesji stanowiły Taboty, czyli repliki Arki Przymierza, osłonięte brokatowymi tkaninami i niesione na głowach przez księży. Ich dostojne, bogato odziane sylwetki trudno było dojrzeć pod kolorowymi parasolami. Falujący dach z parasoli utrzymywały w górze ręce młodych chłopców – nazwijmy ministrantów, w kolorowych, świątecznych nakryciach głowy i z niegasnącym uśmiechem na twarzach. Dabtaras (duchowni, którzy mogą wstępować w związki małżeńskie) w białych turbanach i białych, obramowanych czerwonym pasem tunikach trzymali w dłoniach długie mequamias i modlitewne sistrum. Czarne płaszcze księży odcinały się surowo. Mnisi nieśli wspaniałe krzyże. Wszyscy czuwali nad bezpieczeństwem świętych replik Arki Przymierza. To wielobarwne serce procesji otoczone było przez odświętny tłum. Przeważały śnieżnobiałe szammy i tuniki. Ludzie wyglądali pięknie. Młodzi mężczyźni tańczyli w rytm wybijany na kebero, wielkim bębnie, który w kościele etiopskim pełni rolę naszych organów. Od czasu do czasu przez szeregi kobiet niosły się charakterystyczne wibrujące dźwięki, którymi kobiety w całej Afryce wyrażają emocje.
Najpierw obserwowaliśmy wszystko, chłonąc tę jedyną w swoim rodzaju atmosferę. Potem dołączyliśmy do procesji. Poczułam w ręce czyjąś malutką dłoń. Dziewczynka, może pięcioletnia, odwzajemniła mój zdziwiony uśmiech i dalej szłyśmy razem, jakby to była rzecz najzwyczajniejsza w świecie. Ludzie bez przerwy witali się ze znajomymi i rodziną – widać było, że święto jest okazją do spotkań z mieszkającymi dalej bliskimi. W miejscu, w którym odbywać się miały uroczystości Timkat ustawiono dwa namioty. Jeden z nich będzie schronieniem dla świętych Tabotów, które na tę jedną świętą noc opuściły swoje kościoły. Drugi zajmą mnisi, księża i dabtaras, którzy przez całą noc czuwać będą modląc się i śpiewając kantyczki.
My też uczestniczyliśmy w czuwaniu. Teren był oświetlony, pełen białych postaci gęsto zaścielających zieloną przestrzeń wokół obu namiotów. Gdzieniegdzie budził się śpiew, młodzi zaczynali tańczyć, siedzący klaskali w dłonie. Po kilku minutach wszystko zamierało i słychać było jedynie dochodzące z głośników modlitewne recytacje w starożytnym języku gy’yz.
O szóstej, kiedy było jeszcze ciemno, kończyła się długa msza. Ludzie siedzieli lub stali pogrążeni w medytacji, białe, owinięte w szammy postaci z cienkimi świecami w dłoniach, w świetle ustępującej nocy i blednących gwiazd. Nierealny, niepodobny do niczego, co widziałam kiedykolwiek wcześniej wzruszający obraz. Stałam zapatrzona pragnąc utrwalić go gdzieś pod powiekami. Robienie zdjęć wydało mi się czymś wielce niestosownym. Nie chciałam niczym zakłócać tych minut pełnych religijnego skupienia. Zapragnęłam też porzucić rolę obserwatora. Wydawało mi się, że tak długo, jak długo nie wyciągnę aparatu, stanowię jedność z innymi. Zbliżała się kulminacja święta – odnowienie chrztu.
Nagle śpiewy umilkły i wszyscy ruszyliśmy w stronę wielkiej chrzcielnicy – krzyża. Staliśmy w ciasno zbitym tłumie. Ceremonia trwała bardzo długo. Chłód nocy ustąpił pierwszym gorącym promieniom słońca. Słuchaliśmy niekończących się litanii, śpiewnych deklamacji, oglądaliśmy taniec dabtaras, którzy dostojnymi, powtarzalnymi ruchami przestępowali kilka kroków unosząc swoje mequamias i potrząsając sistrum w rytm podawany przez kebero – modlitewny bęben. Na końcu głos zabrał biskup. Przytaczał słowa Ewangelii, opowiadał o rozmowie Jana Chrzciciela z Jezusem. Obejmował swym mocnym głosem wszystkich zgromadzonych. Ludzie nie pozostawali obojętni – w chwilach największych emocji nieodmiennie nad tłumem wznosiły się wibrujące tony kobiecego zawodzenia. W pewnej chwili księża zanurzyli krzyż w wodzie – to był Timkat, jego najgłębszy sens. Jezus został ponownie ochrzczony, woda – poświęcona.