Nie żal panu było perspektywy wzbogacenia się, kolejnych filmów z gwiazdami? Niewielu zrezygnowałoby z tego.
Ten wiedeński film ustawiłby mnie do końca życia, pociągnął za sobą intratne propozycje. Ale już wówczas zacząłem się poważnie zastanawiać, czy aby o to właśnie mi chodzi? Ja chętnie powspinam się na artystyczne szczyty, ale Himalaje Hollywood to nie mój górski szlak. Także dlatego wycofałem się z robienia kina, musiałem odbudować w sobie to, co powodowało mną na początku filmowej drogi. W końcu dojrzałem do powrotu. Ostatni film, „Cztery noce z Anną”, spełnił moje oczekiwania. Chcę robić filmy, na których widz ani przez moment nie będzie się nudził, bo wciąż będzie zaskakiwany, z głębią psychologiczną, ale bez zbędnych dialogów. W Hollywood trudno taki film zrobić. Tam nieustannie trzeba chodzić na kompromisy.
Pan zawsze chce postawić na swoim?
Nie to, że chcę. Ja, proszę pani, muszę! Nie wyobrażam sobie innej opcji.
A w życiu prywatnym? Np. w związkach z kobietami?
Tę kwestię zostawmy bez odpowiedzi. Ale to fakt – nie jestem łatwy w kontaktach. I to mój problem.
Dlaczego sprzedał pan dom w Malibu i wrócił do Polski? Uwielbiał pan malować o zmierzchu nad oceanem?
Dom wciąż należy do mnie. Tak naprawdę to wielka pracownia pełna obrazów. To piękne miejsce, spędziłem tam wiele lat. Kalifornia potrafi zauroczyć, ale przy moim trybie życia zatrzymuje się tam czas. Nie obchodziło mnie nic, co działo się na zewnątrz, włącznie z tym, kto jest w Ameryce prezydentem. W pewnym momencie przestałem się orientować, czy to marzec, czy sierpień.
Jak to możliwe?
Obcuję tam z wielką przestrzenią, maluję i niemal nie wychodzę z domu. Raz na dwa tygodnie wsiadam w samochód i jadę do supermarketu. Nawet w kinie nie bywam, bo będąc członkiem Amerykańskiej Akademii Filmowej, dostaję filmy do domu. I ani się obejrzę, jak mija kolejny rok. Z czasem ta jednostajność zaczęła mi przeszkadzać, zatęskniłem za zmianą. Ale jadąc do Polski, nie wiedziałem, że zostanę tu na dłużej, czy nawet może na zawsze… Wziąłem z sobą jedynie mojego psa Bubona, który mieszkał ze mną 10 lat i miał tam raj na ziemi. W Warszawie Bubon marniał w oczach, weterynarze byli bezradni. Uznałem, że brak mu przestrzeni, do jakiej przywykł, i zacząłem szukać miejsca, które byłoby namiastką tamtego. Wybrałem właśnie to, w środku mazurskiego lasu, i Bubon tu jeszcze jakiś czas biegał. Wkrótce jednak odszedł, co bardzo przeżyłem. Dopiero po roku otrząsnąłem się z tego i pojawił się w domu Bufon, też owczarek. Bufon – bo śmiał zająć miejsce swojego poprzednika.
Dom na Mazurach kupił pan więc z powodu… psa?
Tak właśnie. Liczyłem na to, że tutaj wróci mu chęć życia…
Kalifornia, a dokładniej dom nad oceanem uczyniły z pana profesjonalnego malarza, choć malował pan zawsze.
W zorganizowaniu pierwszej wystawy w 1996 roku w Weber Gallery w Turynie pomógł mi Julian Schnabel (znany amerykański malarz i wybitny reżyser, twórca filmu „Motyl i skafander” – przyp. CUD). Poskładał moje prace w tryptyki. Zorganizował wernisaż i choć uważałem to za szaleńczy pomysł, dałem, co miałem najlepsze. Wszystko zostało sprzedane, odniosłem sukces, jakiego się nie spodziewałem. Uznałem więc, że mogę zająć się malowaniem na serio. Miałem szereg wystaw na obu półkulach, sporo prac sprzedałem. Krytycy pisali o moich wystawach pochlebne teksty, nabrałem pewności siebie.