Pana obrazy mają w swoich kolekcjach hollywoodzkie gwiazdy. Najwięcej Jack Nicholson, prywatnie pana przyjaciel.
Jack ma cztery obrazy, a nasza przyjaźń trwa już niemal pół wieku. Dennis Hopper kupił kilka, przymierzała się Helen Mirren i jej upatrzony obraz wciąż na nią czeka.
Nawet Nicholson nie był pana w stanie „nawrócić” dla kina?
A wie pani, że był nawet, dawno temu, projekt wspólnego filmu? Chcieliśmy zrobić „Zwycięstwo” wg powieści Conrada, Jack miał grać główną rolę. Nawet pracowaliśmy nad pomysłem w jego domu w Aspen. Mieliśmy świetny tekst, ale nie byliśmy w stanie wywalczyć praw autorskich. Wciąż miało je studio, gdzie w latach 40. nakręcono film w oparciu o powieść. Z Nicholsonem poznaliśmy się wcześniej w Cannes, gdy obaj byliśmy bardzo młodzi. On, jeszcze nie gwiazda, przywiózł wówczas swoje pierwsze filmy i pokazywał je na uboczu, ja zaś miałem „Walkower” w prestiżowej sekcji. Jackowi film bardzo się podobał, włóczyliśmy się wieczorami po canneńskiej plaży, popalając trawkę, co sprzyjało zacieśnianiu więzów. A potem wprost z Cannes udałem się na festiwal do Pezzaro, mimo iż nasze Ministerstwo Kultury kazało mi wracać do Polski. Jechałem w wagonie 3 klasy pociągiem osobowym bez grosza. Pieniądze na bilet zdobyłem sprzedając parę butelek wódki, jakie z sobą miałem. I gdy wysiadłem w Pezzaro, dźwigając przed sobą 10 pudeł taśm, ujrzałem Jacka, który gramolił się z sąsiedniego wagonu z własnymi taśmami. Obaj byliśmy goli. Mimo to spędziliśmy wspólnie kolejne 10 dni – stąd wzięła się trwająca do dziś przyjaźń. Jesteśmy w tym samym wieku, mamy podobne poczucie humoru. Świetnie się rozumiemy. A po latach w końcu udało się nam spotkać na planie – przy okazji filmu Tima Burtona „Marsjanie atakują”, w którym wystąpiłem głównie dla Jacka.
Jest pan dziś przede wszystkim malarzem czy reżyserem? „Cztery noce z Anną” udowadniają, że jest pan w świetnej formie. Film był pokazywany na wszystkich światowych festiwalach.
Malarzem jestem przez cały czas, reżyserem bywam wtedy, gdy pojawi się nagły impuls, a za nim pójdzie ciekawy projekt. Filmowi trzeba poświęcić się całkowicie, miałem teraz roczną przerwę w malowaniu, pracując nad „Anną…”. Będę znów reżyserem, gdy pojawi się kolejny pomysł.
Czy to znaczy, że na następny znów poczekamy… naście lat?
Tego nie wiem, muszę poczekać na kolejne „olśnienie”. W przypadku ostatniego filmu pomysł wziął się z notatki w gazecie, na którą trafiła Ewa, moja żona. Dosłownie dwu zdaniowa notka o mężczyźnie, bodaj w Korei, który jako formę zbliżenia się do kochanej kobiety obrał zakradanie się do niej nocą i obserwowanie jej podczas snu. To była cała informacja. Cała reszta to już wyłącznie wytwór naszej wyobraźni.
Zrobił pan bardzo intymne, autorskie kino. Podobne do tego, które robił pan przed wyjazdem z Polski, przed laty.
Mam poczucie, że gram w swojej lidze. W kameralnych obrazach czuję się najlepiej. Ogarniam je w pełni i mam nad nimi kontrolę. Wielkie, komercyjne projekty jakoś mi nie wychodzą.
Oglądam pana obrazy, filmy, uderza ich mroczny klimat.
Może to z dzieciństwa, które było dość dramatyczne. Oboje rodzice zaangażowali się w konspirację. Ojciec należał do ZWZ i przyjął iście conradowską postawę, gdy jego siatka zaczęła wpadać. Choć nakłaniano go, by uciekł do lasu, on robił swoje jak gdyby nigdy nic. Uznał, że w ten sposób gestapo będzie przekonane, że ci, którzy wpadli, są niewinni. Gdyby rozwiązał siatkę, pewnie by ocalał. Zginął w komorze gazowej w obozie we Flossenbuergu. Scena z gazem w „Rękach do góry” to reminiscencja tamtych przeżyć… Mama kontynuowała jego działalność, więc nie mogła się mną zajmować. Miałem ponure dzieciństwo, w jakimś domu dziecka…