"Chętnie powspinam się na artystyczne szczyty, ale Himalaje Hollywood to nie mój górski szlak" - mówi Jerzy Skolimowski, reżyser, poeta i malarz. Chodzi swoimi ścieżkami. Świetny film z lat sześćdziesiątych pt. "Ręce do góry" wysłał go z komunistycznej Polski na wieloletnią emigrację. Ale komercyjne kino amerykańskie to też nie jego świat. Upiera się przy kręceniu artystycznych filmów. Dwa lata temu zrobił wielokrotnie nagradzane "Cztery noce z Anną". Teraz wziął się za artystyczną wersję kina sensacyjnego. Czekamy na jego najnowszą produkcję pt. "Essential Killing". A tymczasem Jerzy Skolimowski opowiada Justynie Kobus jak udaje mu się unikać kompromisów.
Justyna Kobus: Trudno do pana trafić! Zaszył się pan w mazurskim lesie. Po hałaśliwej Kalifornii ma pan dość ludzi?
Jerzy Skolimowski: Właśnie tak, ludzi i męczącego jazgotu. Zresztą już w Kalifornii odciąłem się od świata – mój dom w Malibu położony jest nad samym oceanem, zawieszony na skale i także odizolowany od ludzi. Nie widzę tam ani tłumu, ani nawet sąsiedztwa. Gdy spojrzę przed siebie, widzę przed sobą wyłącznie ocean, gdy się odwrócę, za plecami mam góry. Tam stworzyłem swoją enklawę. Podobnie jest tu, na Mazurach. Widocznie mam coś takiego w swojej naturze, że przedkładam samotność, co najwyżej dzieloną we dwoje, ponad życie w wielkim zbiorowisku ludzi.
Zawsze uciekał pan od ludzi, czy to przyszło z czasem?
Zawsze. Odkąd sięgnę pamięcią. Dlatego kręcenie filmów to niejako gwałt na mojej naturze. Muszę obcować z dużą grupą ludzi i o zgrozo – jeszcze nimi komenderować. Straszliwie wówczas cierpię. Dlatego coraz rzadziej robię filmy, poświęcam się głównie malarstwu. O ile reżyserowanie przypomina pracę w straży pożarnej, to malowanie, gdzie obcuje się sam na sam z płótnem, jest pobytem w samotni. I całkiem inaczej niż w przypadku filmu, unika się kompromisów. Chyba że nie jest się stuprocentowym artystą i malując, myśli się o tym, jak przypodobać się przyszłym nabywcom i obraz dobrze sprzedać. Mnie to nie interesuje. Dotykam płótna, by namalować to, na co mam ochotę. Dawniej wyłącznie tak robiłem filmy. Ostatni, który powstał po 17-letniej przerwie, też realizowałem w ten sposób.
Jak to możliwe, że reżyser z takimi sukcesami wytrzymał tyle lat bez kina?
Mój film „Ferdydurke" – niezbyt udany, choć niektórzy go cenią – zmusił mnie do tylu niefortunnych kompromisów, że poczułem niesmak. I do siebie jako reżysera, i w ogóle do robienia kina. Przestałem czuć się artystą, poczułem się jak rzemieślnik. To było paskudne doświadczenie, na długo mnie zniechęciło do kina. Ale z czasem poczułem się stuprocentowym malarzem i proszę mi wierzyć – w ogóle nie tęskniłem za planem filmowym.
Niechęć i nieumiejętność zawierania kompromisów nie ułatwia życia.
To prawda. Ale powiem pani, że kompromisy nigdy nie służyły moim filmom. Podobnie jak wszelkie próby komercyjne, które podejmowałem, okazywały się porażkami. Jakiś czas zarabiałem nimi na życie, ale miałem poczucie, że brudzę sobie ręce. Dziś czuję się wolny, robiąc wyłącznie to, co chcę robić.
To luksus. Zazdroszczę. Ale pan nie dał się kupić. Chodzą legendy o honorarium, jakie mógł pan dostać za jeden z projektów.
No tak… To było przed nakręceniem „Ferdydurke” i był to najbardziej komercyjny projekt, jakiego dotknąłem. Choć powstawał w oparciu o mierną literaturę klasy C, temat był dość ciekawy. Historia dotyczyła morderstwa na tle seksualnym, działo się to w Wiedniu na przełomie XIX i XX wieku. Pomyślałem, że gdy wprowadzę postaci Freuda i Junga, choć nie ma ich w książce, i utopię to w psychoanalitycznym sosie, to wyjdzie w miarę artystyczny film. Byłem gotów do pracy. Miałem otrzymać gigantyczne, siedmiocyfrowe honorarium. Wszystko zapowiadało się świetnie, była znakomita obsada: będący wtedy u szczytu sławy Gary Oldman, Kelly McGillis… Ale po dwóch miesiącach uświadomiłem sobie, że wziąłem na warsztat coś, co cuchnie, i próbuję to wyperfumować. Poczułem niesmak. Wróciłem do Kalifornii i oświadczyłem agentowi, że zwracam zainkasowaną zaliczkę. Dostał szału. Wrzeszczał, że teraz i on musi oddać swoją. Oświadczyłem, że jeśli mam adaptować literaturę, to z wysokiej półki. Wtedy on powiedział: „Macie w Polsce w XX wieku dwóch wielkich pisarzy, Gombrowicza i Schulza”. Pomyślałem o „Ferdydurke”, agent załatwił mi koprodukcję i wsiąknąłem w projekt, którego główną wadą było to, że Gombrowicz okazał się nieprzetłumaczalny.