Artur Żmijewski kręci kolejne odcinki serialu "Ojciec Mateusz". Nam opowiada nie tylko o swoim życiu zawodowym, ale także o tym jak dobrze i trudno jednocześnie jest być amantem. Jest VIP-em unikatem. Prowadzi udane rodzinne życie, a najważniejszą wartością jest dla niego przyzwoitość. Skąd się biorą tacy wspaniali faceci?
Aleksandra Szarłat: Zdarzyło się panu brać udział w bójce?
Artur Żmijewski: Parokrotnie. Jak miałem naście lat.
Z jakim skutkiem?
Nieśmiertelnym, jak widać (śmiech). Zdarzały się wtedy tzw. solówki. To były czasy git-ludzi, którzy chodzili po ulicach i szukali zaczepki. Więc czasami trzeba było stanąć do boju. Nie za często, bo w takim środowisku się nie obracałem, ale kiedy ktoś mnie wyzwał, nie było wyjścia.
Stanął Pan kiedyś w czyjejś obronie?
Tak, to naturalne. Jeśli widziałem, że ktoś był poniżany, uważałem, że to moja powinność. Teraz, z perspektywy lat, jeszcze się co do tego upewniłem. Należy takie rzeczy robić, interesować się ludźmi. Kilka lat temu byliśmy z żoną na nartach w Szklarskiej Porębie. Zjeżdżaliśmy Lolobrygidą i zobaczyliśmy, że z krzaków próbuje się wydostać jakaś pani. Zatrzymaliśmy się, a żona zapytała, czy potrzebna jest pomoc. „Teraz już nie, odpowiedziała kobieta, ale od 15 minut usiłuję się stąd wydłubać i choć przejeżdża tędy mnóstwo osób, jedynie państwo zaproponowali mi pomoc”. Obowiązującą normą powinno być wzajemne pomaganie sobie, uśmiech na co dzień, dobre słowo. A przynajmniej nie wchodzenie sobie w drogę po to tylko, żeby wyrządzić krzywdę. Trzeba przeciwstawiać się chamstwu i bandytyzmowi na ulicach.
Czołowy amant polskiego kina mógłby jednak ucierpieć na urodzie.
Blizny dodają męskości. Proszę zobaczyć twarz Roberta Więckiewicza. Oczywiście potrzebny jest też wdzięk, którego Robertowi nie brakuje. Poza tym każdy powinien być trochę idealistą. Bo jak się człowiek wyzbędzie ideałów i marzeń, co pozostaje? Życie ma wtedy wyłącznie sens wegetatywny.
Idealizmu Panu nigdy nie brakowało. Wyczuli to reżyserzy i na początku obsadzali Pana głównie w rolach romantycznych bohaterów.
Po to, żeby je grać poszedłem do szkoły aktorskiej. I rola Konrada-Gustawa w „Lawie” przydarzyła mi się dlatego, że bardzo jej pragnąłem. Tadeusz Konwicki mnie wybrał i to było fantastyczne.
Dwadzieścia kilka lat od skończeniu szkoły i wciąż na topie. Główne role, nagrody publiczności. Przeżył Pan jakieś rozczarowania?
Chyba nie, chociaż… Moje romantyczne marzenia obróciły się przeciw mnie. Po jakimś czasie doszło do tego, że otrzymywałem tylko propozycje z repertuaru wielkich romantyków. Co w telewizji była rocznica śmierci któregoś z klasyków, mnie zapraszano do recytacji. Poczułem się tym znużony i zacząłem odmawiać. Nie chciałem być dyżurnym romantykiem. W aktorstwie szukałem przygody, chciałem się rozwijać, spotykać z różnymi ludźmi i grywać różne role. Tymczasem ta różnorodność nie przychodziła. W rezultacie nic nie robiłem. Ani w teatrze, ani w telewizji, ani w kinie. Myślano, że skoro odmawiam, widocznie nie chcę grać. Bardzo to przeżyłem.
Kilka lat temu powiedział Pan, że ma nadzieję, że życie zatoczy krąg i zamknie się pewien cykl, a Pan znów będzie grywał romantyczne postacie na zmianę z czarnymi charakterami. Jest Pan po czterdziestce, czy ten cykl się zamknął?
Myślę, że tak, bo grywam już role ojców. Pierwszy krąg przeszedł, inaczej dziś myślę. I wiem, że kiedy dostanę kolejną rolę podobną do tej, którą już kiedyś grałem, albo wręcz tę samą, nie powiem: mam na nią receptę. Bo jestem już kim innym. Bogatszy o doświadczenia, w innym miejscu życia. Dziś trudno by mi było wrócić do grania typowych amantów. Niosę za duży plecak.
Takich jak landrynkowy Rudolf Valentino.
To już na pewno nie.
Adam z filmu „Nigdy w życiu”, zrealizowanego na podstawie powieści Katarzyny Grocholi, nie jest takim rycerzem bez skazy?
Kino to też rozrywka, podobnie jak teatr. Wielka sztuka narodziła się dlatego, że byli faceci, którzy ją sponsorowali. I w kinie powstają nie filmy intelektualne, ale także i te dla niewyrobionej publiczności. Wszyscy mają prawo do rozrywki. A jeśli zaproponowano mi udział w „Nigdy w życiu”, filmie opartym na ciekawym scenariuszu, który miał ludzi ubawić i wzruszyć i dodatkowo niósł ze sobą fajny przekaz, dlaczego miałbym odmówić?
Żeby nie uchodzić za przystojnego blondyna. W pewnym momencie nawet pan przytył i zapuścił zarost, żeby się tylko odciąć od tego wizerunku.
Nigdy nie chciałem się z nim identyfikować. Ale Pan Bóg obdarzył mnie tym, co mam i się z tego cieszę. Powiedzmy szczerze, ludziom przystojnym czy ładnym jest w życiu łatwiej. Jako młody aktor walczyłem z wizerunkiem amanta, dlatego że zazwyczaj kojarzy się on z kimś pustym i gogusiowatym. Nienawidziłem takiego myślenia, że ładny to głupi i jedyne na czym mu zależy, to to, żeby obracać panienki.
Ładna, czyli głupia, tak mężczyźni lubią mówić o kobietach.
Kobietom też tego nie zazdroszczę. To straszne uproszczenie. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, jak sami siebie zubożają, tak myśląc, czy to o kobietach, czy kategorii amanta. Rola zbudowana tylko na urodzie jest pusta. Żeby ją dopełnić, potrzebna jest jakaś motywacja, zadra czy brzydka cecha charakteru. Inaczej wszystko robi się letnie. Jeżeli kobieta znajdzie w sobie jakiś defekt psychiczny czy fizyczny, też jest ciekawsza. Ja też się zmieniłem. Czuję się dojrzalszy i widzę, że otoczenie również inaczej mnie traktuje. Nie bez znaczenia jest też to, że przerzedziły mi się włosy i posiwiała broda. Jestem mężczyzną.
Co to dzisiaj znaczy?
Mężczyzna to ktoś odpowiedzialny, to podstawowe kryterium. Facet musi być odpowiedzialny, reszta to rzeczy poboczne, które zależą wyłącznie od cech charakteru.
Kiedy po raz pierwszy poczuł się Pan mężczyzną?
Nie pamiętam konkretnego momentu. Zawsze czułem się bardziej dorosły, niż wskazywał na to mój wiek.
Dla kobiet przełomem jest często urodzenie pierwszego dziecka.
Kiedy urodziła się moja córka, miałem 27 lat. Może ma Pani rację, że to był ten moment. Uświadomiłem sobie wtedy, że pojawił się ktoś, kto sobie sam nie poradzi. I nagle musiałem się nauczyć odpowiedzialności za inną osobę. Ale nie przyszło to z dnia na dzień.
Wiem, że jest Pan świetnym ojcem dla trójki dzieci: Ewy, Karola i Wiktora. A kto dla Pana był wzorcem męskości?
Z tym mam kłopot, ponieważ moi rodzice rozeszli się, kiedy miałem 8 lat. Brat jest o sześć lat starszy. Wychowywała nas mama. Z ojcem właściwie się nie spotykałem, więc nie miałem szansy go obserwować. Dziadek nie żył, wujków widywałem raz na jakiś czas. Tak naprawdę trochę sobie ten wzorzec wyobraziłem. Miałem w życiu różne momenty: taki, w którym byłem zachwycony nieuczeniem się i taki, kiedy uczyłem się bardzo dobrze. W pierwszej klasie ogólniaka, okresie najbardziej intensywnego poszukiwania męskich wzorców, grałem w kapeli w ramach tak zwanego ruchu amatorskiego. Przewodziło nami dwóch facetów: starszy ode mnie o kilkanaście lat Piotrek Nowotny, który przygotowywał mnie do konkursów recytatorskich, i Darek Zawadzki, starszy o 10. Spędzałem z nimi każdą wolną chwilę. To był ważny okres w moim życiu, myślę, że on mnie ukształtował. Ale nie miałem konkretnego autorytetu, którego bym się trzymał.
Kino również ma swój udział w kreowaniu wzorca męskości. Pana Polki pokochały za rolę doktora Burskiego w „Na dobre i na złe”. Każda chciałaby mieć partnera, który kieruje się szlachetnymi zasadami. Co dzisiaj po latach daje panu ta rola? Nie ma Pan wrażenia, że to jak wkładanie ciepłych kapci?
Nie. Przy tej roli zacząłem dojrzewać. Zmienił się i Jakub Burski, i ja. Bardzo się z tą postacią zżyłem. Jednak co jakiś czas muszę się z nią rozstać i poszukać czegoś innego. Gdybym grał tylko w tym serialu, pewnie byłoby tak jak pani mówi. Szczęśliwie udaje mi się jednocześnie pracować przy innych rzeczach. Podczas kręcenia „Na dobre i na złe”, wziąłem udział w siedmiu teatralnych premierach, kilku teatrach telewizji, paru filmach fabularnych i innych serialach.
Mężczyźni najwyraźniej mają dziś kłopot z tradycyjnie pojmowaną męskością. Unikają stałych związków, uciekają od odpowiedzialności, coraz częściej wpadają w depresje. Z czego to wynika?
Faceci się pogubili i nie bardzo potrafią odróżnić swoją płeć od przeciwnej, bo kobiety stały się tak silne. Nie radzą sobie z tym zwłaszcza słabsze jednostki. Kiedyś, gdy kobiety były uzależnione od mężczyzn - w końcu jeszcze do niedawna nie miały prawa wyborczego - łatwo było grać macho, także w tym najgorszym sensie. Dziś kobiety są świadome swojej siły. Pochłonięty codzienną gonitwą mężczyzna jest zaskoczony, gdy nagle okazuje się, że jego kobieta jest zupełnie samodzielna i w ogóle go nie potrzebuje. Męskie cechy zaczynają wtedy w nim zanikać, bo nie są nikomu potrzebne.
Czy to znaczy, że twardych facetów można jeszcze zobaczyć tylko w kinie?
Skoro same kobiety nie chcą mieć wsparcia w mężczyźnie…
Ależ chcą, chcą…
Role się przemieszały. Kiedyś to mężczyźni chcieli, żeby ich kobiety dobrze wyglądały. A dzisiaj jest odwrotnie. Więc mężczyźni zaczynają chodzić do kosmetyczek, przekłuwać sobie uszy… Wszystko robi się uniseksualne.
Pan chodzi do kosmetyczki, używa kremów pod oczy?
U kosmetyczki byłem ze dwa razy. Żona mnie namówiła. I nie wstydzę się, to normalne. Natomiast za zabójcze i dla kobiet, i dla mężczyzn, uważam zwariowany rytm życia. Na nic nie ma czasu, a już na pewno nie na to, żeby porozmawiać. I zaczynamy się mijać.
A ile pan spędza czasu w domu?
Każdą wolną chwilę. I zawsze nocuję (śmiech). Jadę do domu, kiedy tylko mogę. Nawet na pół godziny, między zdjęciami a przedstawieniem, żeby spotkać się z żoną czy dzieciakami. To mnie regeneruje. Lubię być w domu, choć czasami bywam nieznośny. Przychodzę rozdrażniony i chciałbym, żeby mi nie przeszkadzano. Zamykam się. Potrzebne mi są takie momenty, kiedy mogę się zatrzymać i pomyśleć. Mam w sobie coś z samotnika.
Dlatego jeździ pan na ryby?
Wstyd przyznać, od trzech lat nie byłem. Nie mam kiedy. Ale za to dużo czasu spędzam samotnie w samochodzie. Szybka jazda przy dobrej muzyce to mój sposób na nadmiar adrenaliny. Chętnie chodziłbym na siłownię, bo facetowi w stresie dobrze robi, kiedy może się upodlić fizycznie.
A wódeczka z kolegami?
Oczywiście, jestem przecież normalny.
A jak Pan wychowuje synów?
Niestety, rzadko się z nimi widuję, ale staram się z nimi pogadać i pobawić. Musiałem się nauczyć być ojcem dla chłopaków. Relacja między mną a córką jest zupełnie inna. Z Ewą mam świetny kontakt, ona jest już ukształtowana. To mała kobietka. W stosunku do chłopców wyznaję zasadę: od kochania i rozpieszczania jest mama, a tata od uspołeczniania.
Co to znaczy „uspołecznianie”?
Żona czasami usiłuje synów do czegoś przekonać i nic z tego nie wychodzi. Wtedy wkraczam ja. Przy chłopcach musi być w domu ktoś, kto zaprowadzi dyscyplinę. Inaczej można by zwariować. Łatwiej jest żyć człowiekowi, który ma poczucie odpowiedzialności, wie, że nie można się spóźniać, a do innych powinien odnosić się z szacunkiem. Że życie to nie same wygrane. Uważam, że to czego synów teraz nauczę, kiedyś może im się przydać.
W filmie „Doborowe towarzystwo” Dennis Quaid przestrzega chłopaka swojej nastoletniej córki i zapowiada, że jeśli nie będzie wobec niej w porządku, już on, ojciec, się z nim rozprawi. Dał się Pan już poznać od tej strony?
Mimo że już przychodzi do nas wielu kolegów córki, nic takiego dotąd się nie zdarzyło. Może jest jeszcze na to za wcześnie? Ale znajduję w sobie pierwiastki wskazujące, że mógłbym się zachować podobnie. Czasem żartuję, że będę spuszczać kolejnych adoratorów po schodach. Mówię to niby żartem, ale jednak coś w tym jest. Jestem za to pewien, że gdyby moje dzieci zostały przez kogoś skrzywdzone, obudziłby się we mnie wampir.
Strasznie pan niemedialny: pracowity, dba o dom, kocha rodzinę, żona od lat ta sama…
I na dodatek żony nie biję (śmiech). Może ja trochę staromodny jestem? Bo w moim środowisku powinienem skakać z kwiatka na kwiatek, nieustannie romansować, co chwila rozwodzić się, żenić i płodzić kolejne dzieci, każde z inną kobietą. Rzeczywiście, to mało medialne. Dobrze się sprzedaje sensacja, a nie coś tak pozornie nudnego jak moje życie. Ale osobiście bardzo się z niego cieszę.
I jest z czego. Dla mnie na tym właśnie polega prawdziwa męskość. A kto jest pana bohaterem?
Mam parę autorytetów, których się trzymam. Smutne jest tylko, że należą oni do dinozaurów na wymarciu albo wręcz odeszli. To prof. Władysław Bartoszewski i Jan Nowak-Jeziorański. Całym swoim życiem zaświadczyli, że warto być przyzwoitym. I czasami iść pod prąd, żyć po swojemu. Każdy powołuje się teraz na papieża, ale Wojtyła zmienił bieg wydarzeń, idąc konsekwentnie w tę samą stronę. Na tym polega mój idealizm, że chciałbym, żeby świat się nie popsuł do końca. I żebyśmy mogli propagować przyzwoite postawy tu, gdzie przyzwoitość nie jest w cenie.
Co by pan chciał, żeby pana synowie powiedzieli o panu za 20 lat?
Że ich ojciec był przyzwoitym facetem.
Rozmawiała: Aleksandra Szarłat
Aleksandra Szarłat - Dziennikarka, współautorka dwóch książek. Przez dwa lata szefowa kultury w Tygodniku "Fakt", przez siedem w "Twoim Stylu". Pasjonatka kina, członek FIPRESCI. Specjalistka od trudnych wywiadów. Prócz ww. czasopism publikowała m.in. w "Polityce", "Rzeczpospolitej", "Sukcesie", "Elle" i "Gali". Uwielbia podróże. |