„Mogę się zapakować z zamkniętymi oczami. Nie tylko walizki na wakacje. Umiem spakować swoje życie. Przeprowadzałam się 27 razy. Tylko, że dziś nie wiem, gdzie jest mój dom. Nigdzie na świecie nie czuję się u siebie. Myślę więc o sobie, że po prostu jestem w podróży. Tylko tak da się to wytrzymać” – mówi Boriana Semerdżijewa. W Polsce czuje się Bułgarką. W Bułgarii Polką. Dlatego najbardziej u siebie Boriana czuje się z ludźmi z AA.
„Nie lubię małej czarnej” - mówi Boriana z niechęcią, choć do jej bałkańskich rysów, jasnej cery i ciemnych oczu czerń pasuje jak mało komu. To uniform z czasów dyplomatycznych przyjęć, kiedy każde szczere słowo było nietaktem równym puszczeniu bąka. Zamiast szelestu jedwabi i aksamitów słyszała na politycznych rautach chrzęst ocierających się o siebie pancerzyków. Aż się w końcu od tego pochorowała.
Boriana, jak każdy normalny człowiek potrzebuje gdzieś należeć. Do jakiegoś miejsca, grupy, kraju. A może to taka niedzisiejsza właściwość ludzi, których data urodzenia napełnia wstrętem ludzi z działów HR? Jej córka mówi biegle kilkoma językami, świetnie odnajduje się w każdym kraju, ale czuje się Polką. Boriana zaś ma poczucie wykorzenienia. Tęskni za swoją Sofią, ale różne znajome zakątki dziś albo zniknęły albo zmieniły się nie do poznania. W Polsce, którą polubiła, ciągle słychać jej bałkański akcent. A w duszy Boriany wciąż czai się ból kogoś porzuconego w obcym kraju. I zazdrość, że mężczyznom, którzy wychodzą z alkoholizmu, bliscy kibicują, wspierają, cieszą się, że się udało. Kobiety w tej sytuacji, tak jak Boriana, najczęściej zostają same.
Chitynowy świat
Chciała być tą jedyną. Porzuciła funkcję dyrektora artystycznego pierwszego w Bułgarii prywatnego teatru ATF 007. Została żoną polskiego dyplomaty. Drugą, ale wtedy nie widziała w tym żadnego niebezpieczeństwa. „Bardzo go kochałam. Tak mi zależało, żeby z nim być, że weszłam całkowicie do jego świata. 20 lat swojego życia spędziłam w dyplomacji, jeździłam z nim na różne placówki. Ale szybko przekonałam się, że życie dyplomatyczne to są Himalaje hipokryzji. Tam niczego nie mówi się wprost. Wszystko musi być przykryte maskującą warstwą. Zawsze miałam wrażenie, że ci ludzie nie obcują z innymi swoim wewnętrznym światem, tylko się osłaniają taką otoczką” - wspomina Boriana z goryczą. Tak długo jak mogła trzymała się plusów życia na świeczniku. Poznała wiele krajów. Dzieci wędrujące wraz z nimi nie znają dziś żadnych barier językowych, mogą żyć wszędzie. Ona sama nie była tylko żoną. Pisała korespondencje do gazet z krajów, gdzie na dłuższą lub krótszą chwilę mieszkali. Ale z całego serca nienawidziła eleganckich uniformów, które musiała nosić. I grzecznych, gładkich jak szkło rozmów. Szklanych, a jednak nieprzejrzystych ludzi. I dyplomatycznego opancerzenia, które powoli zakradało się do jej małżeństwa.
Zbawienna proza sznurka
Papier, wata, sznurek, stare koraliki. Różne drobiazgi, które można znaleźć na strychu. Łączy je prawdziwość, dotykalność i jednoznaczność. Można je wziąć do ręki, poczuć ich szorstkość lub gładkość. I tworzyć z nich nowy świat, własny, prawdziwy. Boriana, w zagranicznych mieszkaniach, w których próbowali stworzyć pozory stabilnego domu, zawsze miała swój kąt. Zarzucony tymi drobiazgami, tak bardzo niepasującymi do blichtru dyplomacji. „Z przyjemnością wracałam z tamtych kręgów do siebie. Siedziałam w ciszy. Zawsze robiłam sobie coś w takim moim kąciku. Miałam stół, te swoje rzeczy i ciszę. Lubiłam być sama i dotykać tych drobiazgów. Bo one są takie naturalne. Sznurki, wata, jakieś kawałki płótna. Robiłam z nich kolaże. Przyszywałam, wyklejałam. To było coś, co mnie uratowało. Jeżeli ktoś przyjmie obyczaje dyplomatyczne jako swoje, to może w tych kręgach znakomicie funkcjonować. Gdy zaakceptuje to wieczne chowanie się za zasłoną, ukrywanie swoich prawdziwych uczuć, poglądów i reakcj. „Mnie to doprowadzało do obłędu” - wspomina Boriana. „Nasze drogi z mężem rozeszły się właśnie w momencie, kiedy już nie umieliśmy rozmawiać szczerze. To, co było na zewnątrz stało się silniejsze niż to wewnątrz nas, w domu. Podwójne standardy, podwójne życie. A dla mnie to było życie jakby w dwóch równoległych światach. Za trudne. Zapłaciłam za to swoją chorobą”.
Samotność alkoholiczki
Dopóki Boriana piła sobie cicho w kąciku albo politycznie na raucie, wszystko było OK. Ale kiedy wyjęła swoje uzależnienie zza szklanej szyby, kiedy pokazała, że ma problem, jej dyplomatyczne małżeństwo tego nie wytrzymało. W chitynowym świecie nie było miejsca na ból, rozczarowanie, na szczerą rozmowę o potrzebach i pragnieniach. I na boleśnie prawdziwe, odkrywające warstwy wewnętrznego świata jak kolejne płatki cebuli, leczenie. Dopóki błyszczała urodą i inteligencją, z wdziękiem nosiła eleganckie suknie, zręcznie i umiejętnie żeglowała wśród gości na przyjęciach z nieodłącznym kieliszkiem w dłoni, mąż nie widział żadnego problemu. Kiedy powiedziała, że jest alkoholiczką wywołała konsternację. „Myślę, że moja choroba w żaden sposób mu nie przeszkadzała. Wręcz odwrotnie. Powiedzmy sobie szczerze, to jest facet, który pije, pali i jest uzależniony od komputera, bardzo lubi grać w kasynie. Sam ma problemy. Starał się nie widzieć tego, co się ze mną działo. Nigdy nie powiedział: zrób coś ze sobą. A przecież jeżeli się kogoś kocha, kogo się ma w domu, obserwuje na co dzień i widzi się, że ten ktoś się niszczy, to obowiązkiem współmałżonka jest zwrócić mu na to uwagę, skierować na terapię czy jakoś inaczej pomóc” - mówi Boriana.
Mężczyźni alkoholicy do znudzenia wysłuchują kazań, próśb i gróźb swoich żon. Kobiety walczą do upadłego, by mąż zaczął się leczyć. „U nas niczego takiego nie było. Mnie się wydaje, że jemu było w sumie wszystko jedno, co się ze mną dzieje. Sama dojrzałam do tego, że dalej tak się nie da, bo chcę żyć. Żyć godnie, dobrze. Sama poszłam na terapię, sama przeszłam to wszystko. Natomiast mój były mąż i jego najbliższa rodzina rzucali mi kłody po nogi. Nie doznałam od nich żadnego wsparcia. Wręcz odwrotnie, wszyscy mnie oskarżali i mówili, że wymyśliłam tę chorobę, bo lubię być w centrum uwagi. Zazdrościłam ludziom, którzy mieli wsparcie w rodzinie. Wydawało mi się takie piękne, że ktoś o nich myśli, troszczy się, trzyma kciuki żeby się udało. Tego ja nie zaznałam” - mówi.
Boriana została sama. Z dorastającą córką, bo syn już wyfrunął z gniazda, w obcym kraju, w środku terapii. Ból, samotność i walka z uzależnieniem.
„Mąż niczego mi nie oszczędził. Nie zastanowił się ani przez chwilę, że nie jestem Polką i będzie mi trudno tu samej. Teraz ma trzecią żonę Ormiankę, o dwadzieścia lat młodszą ode mnie. To też przykre doświadczenie. Chciałam, jak każda kobieta, być tą jedyną. A tu się okazało, że po prostu należę do kolekcji kobiet mego męża. Przez pewien czas, w jakiś sposób, spełniałam jego oczekiwania, a potem zostałam odłożona na bok. Niestety, niektórzy faceci w pewnym wieku robią rzeczy nieodwracalne, niewybaczalne. Jeszcze nie umiem mu przebaczyć. Złożyłam to w rękach Pana Boga. Jeżeli Pan Bóg chce mu przebaczyć, to niech to zrobi. Ja nie umiem. Dla mnie to był zbyt ogromny ból, cierpienie. Tak sobie z nim radzę. Może nie najlepiej” - wyznaje Boriana.
W drodze
Cztery lata uwalniania się od nałogu. I budowania życia od podstaw. To trudne, gdy nie ma takiego miejsca, gdzie człowiek czuje się u siebie. Wewnętrzna podróż i odkrywanie siebie, jaką jest terapia, nie wyzwala z samotności. Boriana czuje to za każdym razem, kiedy odwiedza rodzinę w Bułgarii. „Moja mama i wszyscy się bardzo ucieszyli jak zobaczyli mnie po latach, kiedy nie przyjeżdżałam. Ale rozmawialiśmy o takich zwykłych sprawach typu dom, samochód itd. Nie było głębszego kontaktu. Ja ze swoją mamą nie pogadam o sprawach, które mnie tak bardzo dotykają. O mojej chorobie czy dlaczego studiuję pedagogikę resocjalizacyjną uzależnienień. Ona była w szoku, że wybrałam sobie taki kierunek” - mówi Boriana. „Natomiast mam wyjątkowo dobry kontakt z aktorami z teatru w którym kiedyś pracowałam. Bo to ludzie, którzy ciągle pracują nad sobą. Mają jakieś przemyślenia, refleksje. Jak się spotkałam z tymi swoimi aktorami, to było tak, jakbyśmy się rozstali wczoraj. Niesamowite uczucie”. Wspólnotę czuje także z ludźmi z AA. Każdy przeszedł swoje piekło. Ale nie to jest najważniejsze. Najwspanialsza jest otwartość i szczerość. Że każdy mówi to co myśli i to co czuje. Że wszystko jest prawdziwe. Od momentu, kiedy należę do wspólnoty AA noszę imię Jana. Ono jest wyrazem mojej nowej tożsamości” - podkreśla.
„Owszem, zależy mi na kontakcie z ludźmi. Ale jakościowym, a nie ilościowym. Dawniej hurtowo poznawałam ludzi na przyjęciach, ale to mi nic nie dawało. Nawet nie pamiętam ich nazwisk, twarzy. Teraz mam garstkę przyjaciół, ale to są ludzie do których mogę zadzwonić o 4 nad ranem i powiedzieć: coś ze mną się dzieje, źle, czy możemy pogadać. Oni też do mnie dzwonią - to działa w dwie strony. I bardzo cenię takie kontakty. Ich jakość jest zupełnie inna” - mówi Boriana. I dodaje, że oswoiła swoją samotność. Czuje ją, ale jako naturalny stan ducha człowieka. Nie ma w tym nic przerażającego. A gdy jest źle i smutno, tak jak kiedyś robi kolaże.
„Trudno mi jest tylko wtedy, kiedy jestem chora. Tylko wtedy czuję się źle i wiem po prostu, że nikt mi nie pomoże. Córka od czasu do czasu. Natomiast samotność ducha, że się tak wyrażę, nie przeraża mnie w żaden sposób. Coraz częściej widzę, że tam są niezbadane dla mnie ścieżki. Lubię czytać i czytam ogromne ilości książek. Bez przerwy robię jakieś notatki, bez przerwy do tego wracam”. Boriana pamięta książkę Katarzyny Miller pt. „Rozebrane bajki” i opowieść o dzikich łabędziach. To jest o niej. Czuje się jak łabędź, dla którego księżniczka uszyła koszulę bez jednego rękawa. I nie może całkowicie przemienić się w człowieka. Katarzyna Miller odczytuje to jako metaforę niekończącej się nigdy pracy nad sobą. Boriana rozumie to jak mało kto. Po to jest życie, by nieustannie się rozwijać, poznawać nowe obszary siebie, zbliżać do ludzi, znaleźć sens w tym, co przeżywamy i czego doświadczamy. Po prostu cały czas być w drodze.
„Będę cały czas na tej swojej drodze. Przestałam się dręczyć, że nie wiem kim jestem. Tylko uznałam, że pokonuję kolejny etap swojej podróży. Że na pewno znajdę swoje miejsce. A jeżeli nie, to najwyraźniej tak musi być, tak mi zostało to dane. Będę cały czas jakimś wędrującym promyczkiem i będę wędrowała. W ogóle zaczęłam wierzyć, że wszystko co mi się przydarza ma jakiś sens. Chcę w to wierzyć, że wszystko co mnie spotyka jest mi dane, by mnie czegoś nauczyć” - mówi Boriana.
Anna Ławniczak