Tych wieczorów przy ogniu nigdy nie zapomnimy. Nastrój kołysał się swobodnie jak tańczący płomień. Wybuchał zabawą albo żarzył się ciszą.
Kiedy energia rosła, Kamel po prostu brał do ręki bębenek zaczynał nabijać rytm. Byliśmy z naszym kręgiem przy ognisku małą plamką światła, może jedyną na przestrzeni wielu kilometrów. Jak jakieś pierwotne plemię tańczyliśmy wokół ognia, wpatrywaliśmy się w płomienie lub śmieliśmy się jak stuknięci z byle czego. Albo słuchaliśmy hipnotyzujących pieśni Alego.
Dźwięki to wznosiły się do nieba, to biegły w przestrzeń nad piaskiem, modulowane ruchem tamburynu, który trzymał przy ustach. Co za ulga, kiedy nie trzeba przed nikim dobrze wypadać, gdy za prosty gest dostaje się tyle wdzięczności, jakby to był Bóg wie jaki dar! Siedząc na ziemi wokół ognia, podpatrywani przez wielki, okrągły księżyc, strząsaliśmy z siebie różne miny i formy. W tym prostym otoczeniu, jedząc proste potrawy, przypominaliśmy sobie, co jest naprawdę ważne w życiu.
Pieczątka Grammy nie jest potrzebna, by zachwycić się czyimś śpiewem. Najważniejsze jest to, że ktoś chce się z nami podzielić kawałkiem siebie. I docenia, kiedy robimy coś dla niego. Owacja za maoryski taniec Albatrosa, jaki odtańczyły dziewczyny. Dorota, ortodontka, która z wycieczki do Egiptu wróciła zdegustowana zaczepkami Arabów, zatańczyła taniec brzucha i dostała pełne ciepła i wdzięczności szokran (dziękuję). Żadnych lepkich spojrzeń, cmokań czy gwizdów znanych z amerykańskich filmów. Nic dziwnego, że na pustyni bez oporów mogłyśmy tańczyć bezwstydnie zmysłowy taniec włosów. To tradycyjny taniec arabskich panien przed kawalerami. Kobiety klękają, pochylają głowy i w rytm muzyki potrząsają włosami. Niech się schowają wszystkie stroboskopy z dyskotek i techno z jego pigułami na odjazd, nawet Janis Joplin, Deep Purple czy Jimmy Hendrix z czasów hipisowskich. Taki trans jak przy zamiataniu pustyni włosami trudno zapomnieć.
Lebes? Lebes hamdullach albo Salam alejkum lub aslema – arabskie powitanie jest wieloczłonowe, rozbudowane i wylewne.
Witaliśmy się więc z naszymi chłopakami każdego ranka, kiedy po jodze przyciągaliśmy materace i bagaże, by można je było zarzucić na garby wielbłądom. Asany o wschodzie słońca, tak gdzieś koło siódmej. W mieście ta godzina w ogóle nie istnieje na moim zegarku. Tu bez kłopotu: wyskok ze śpiwora, toaleta za wydmą, mata pod pachę i „pies z głową do dołu”. Lebes hamdullach (Czuję się dobrze, dzięki Bogu). Potem zwijanie obozowiska, śniadanie, spalenie śmieci i w drogę. Każdy, kto zna Arabów z migawek ze wzburzonych islamskich miast, mógł przeżyć szok. Karawana szła jak pruskie wojsko. Wszystko funkcjonowało z naturalnością, z jaką serce pompuje natlenioną krew, a zastawki w żyłach przepychają zużytą do serca. Po prostu strumień życia. Kiedy spotyka się ludzi osobiście, a nie za pośrednictwem telewizji czy utartych opinii, stereotypy, które przesłaniają nam świat, wietrzeją i rozsypują się w piach. Błogosławiona erozja.
Poza juczeniem wielbłądów (to naprawdę sztuka) staraliśmy się pomagać. Obieraliśmy i kroiliśmy jarzyny, zbieraliśmy drewno na ognisko, ustawialiśmy się do pieczenia chleba.
- To wędrowanie jest praktyką – skomentował Adam Ramotowski, który rano i wieczorem prowadził zajęcia jogi. - W jodze ważne są przecież nie tylko asany. To zaledwie początek. Kiedy zaczynasz zmieniać sposób patrzenia na świat, porządkujesz życie, nadajesz mu rytm zgodny z naturą, dopiero wtedy naprawdę praktykujesz jogę.
Przez kilka godzin dziennie szliśmy wśród piasków prowadzeni przez Youssuffa, przewodnika naszej karawany. Majestatyczne wielbłądy kołysały się miękko z boku na bok i z cichymi pufnięciami zanurzały kopyta w piasek. W ich falującym kroku jest coś kojącego, człowiek czuje się jak w kołysce. Kiedy wzrok może pobiec tak daleko, jak oczy poniosą, od razu zmienia się rytm oddechu. Czujesz, jak powietrze wchodzi do płuc, łagodnie, głęboko, spokojnie. Dotknięcie pełnej spokoju przestrzeni wymywa z mózgu to, co zazwyczaj się w nim kłębi. Tutaj myśl kołysze się medytacyjnie, jakby była w stanie nieważkości. A kiedy idziesz, prowadząc wielbłąda za sobą, czujesz z kolei jedność z tym zwierzęciem, od którego siły i wytrzymałości zależy, czy będziesz miała wodę oraz swój materac i śpiwór na miejscu kolejnego biwaku. Uważnie wybierasz drogę wśród wydm, żeby nie narażać go na zapadanie się w piach lub niepotrzebne pokonywanie wzniesień. To też joga, praktyka szacunku dla żywej istoty, która ofiarowuje Ci swą pomoc. Wielbłąd naje się suchym krzakiem i kolczastą akacją. Tłuszcz z garbu przerabia na wodę. Przyjaźnić się z nim trzeba jak z kotem, szanując jego indywidualność.