Sto lat! Sto lat! Niektórym to się sprawdza. W Polsce żyje ponad ośmiuset stulatków. Ale taki jak Konrad Tarasiewicz jest tylko jeden. Ma 101 lat. Jeszcze do niedawna grał w tenisa i prowadził samochód. Ma swoją stronę internetową i chodzi mu po głowie wskrzeszenie palarni kawy Pluton, której właścicielem była przed wojną jego rodzina. "Jestem wygrany” – mówi o sobie. Czy to nie piękny bilans życia?
Mariusz Nowik: Panie Kordianie, jest Pan bardzo aktywnym 101-latkiem. Czy ma Pan jakiś sekret, który pozwala Panu zachować zdrowie i kondycję?
Konrad Tarasiewicz: Nie palę papierosów, nigdy nie paliłem. Jeszcze dwa lata temu prowadziłem samochód, ale przyjaciele odradzali, więc go sprzedałem. Piję kawę. Nie stosuję żadnej specjalnej diety, odżywiam się w miarę prawidłowo, więc tę moją kondycję – która ostatnio nieco zawodzi – zawdzięczam raczej temu, że zawsze byłem aktywny. Nawet na emeryturze zawsze miałem mnóstwo zajęć. Jeszcze w wieku 80 lat grałem w tenisa. Do tej pory jestem członkiem francuskiego międzynarodowego klubu tenisowego.
Kiedy zaczął Pan uprawiać ten sport?
Jeszcze przed wojną. Tak się złożyło, że ojciec mojego kolegi ze szkoły, wywodzący się z zasłużonej warszawskiej rodziny Lottów, wpadł na pomysł, że zapisze mnie i mojego kolegę do Legii, do sekcji tenisowej. Byliśmy jeszcze przed maturą, a zostaliśmy pełnoprawnymi członkami klubu. Wtedy połknąłem bakcyla. Dużo grałem, przyjaźniłem się z wieloma sławnymi tenisistami, napisałem między innymi dwie książki o tenisie.
Tęskni Pan za tymi czasami?
Tęsknię za ludźmi, którzy już odeszli, za przyjaciółmi. A czy tęsknię za tymi czasami? Na dwudziestolecie międzywojenne przypadło moje dzieciństwo i młodość. Miałem kilka lat, a wokół mnie już wiele się działo. Gdy wybuchła I wojna światowa, zostaliśmy wywiezieni przez Rosjan do Riazania, za Moskwę, ponieważ mój ojciec Michał Tarasiewicz był obywatelem austriackim, urodził się w Galicji.
Dużo Pan z tego burzliwego okresu zapamiętał?
Z Riazania, choć miałem tylko pięć lat, zapamiętałem zimę, mróz i śnieg. Potem przenieśliśmy się do Moskwy, a następnie do Kijowa, gdzie ojciec występował w teatrze. To już doskonale pamiętam. Do tego stopnia, że kiedy wiele lat później byłem na wycieczce w Kijowie, odnalazłem dom, w którym wówczas mieszkaliśmy.
Jest Pan chodzącym podręcznikiem historii. Na Pańskich oczach rodziła się Polska niepodległa...
Byłem tego świadkiem. Pamiętam, jak ojciec powiedział do mnie pewnego razu: Nie kładź się do łóżka, bo wieczorem gdzieś pójdziemy. Pojechaliśmy tramwajem na skrzyżowanie ulicy Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. A to był 1 stycznia 1919 roku, do Warszawy przyjeżdżał Ignacy Paderewski, który potem został premierem. Pamiętam ten niesamowity entuzjazm witających go warszawiaków, pochodnie, krzyki. A wspominam o tym zdarzeniu, bo ma ono ogromne znaczenie historyczne. Proszę zwrócić uwagę, że marszałek Piłsudski, zapraszając Paderewskiego, podjął krok kompromisowy. Bo przecież obaj pod względem politycznym kompletnie różnili się od siebie. To powinien być wzór i przykład dla dzisiejszych polityków. Bo zawieranie kompromisów to nie przejaw wstydu i słabości. To mądrość.
Czego nam jeszcze brakuje? Jak Pan to ocenia, przez pryzmat swego doświadczenia?
Brakuje nam autorytetów. Starszych osób, które mają posłuch w społeczeństwie. Jak na przykład Władysław Bartoszewski. Niestety, takich osób jest coraz mniej.
Pan takie autorytety spotykał na swej drodze. Przez Pański rodzinny dom przewinęło się wielu sławnych ludzi...
Ojciec przyjaźnił się między innymi ze Stanisławem Wyspiańskim, który rysował jego portrety. Portret mojej matki z kolei, ten który wisi na ścianie, namalował Konrad Krzyżanowski. Ciekawą pamiątką jest album, który ojciec podarował mojej matce. Do tego albumu wpisywali się goście odwiedzający nasz dom. Jest tam rysunek Wojciecha Kossaka i gratulacje, które Ludwik Solski, wielki aktor, wpisał po moich narodzinach. Jest wpis Jana Kasprowicza i Kornela Makuszyńskiego. Zresztą Makuszyński podarował mi nawet kiedyś swoją bajkę, „Krawiec Niteczka”.
Bije z Pana ogromny optymizm... Skąd w Panu tyle radości z życia?
Odpowiem tak: W czasie reżimu okupacyjnego żaden Niemiec nigdy nie dał mi po mordzie. Nie siedziałem w więzieniu ani obozie koncentracyjnym. Nie zostałem wywieziony przez Rosjan na Sybir. Co prawda w czasie Powstania Warszawskiego nie było łatwo, bo moje dzieci zostały pod Warszawą, a ja przez dłuższy czas nie wiedziałem, co się dzieje z moją żoną, która w tym czasie była w stolicy. Ale w sumie tragiczne przejścia zawsze mnie omijały. Więc jestem w pewnym sensie wygrany. Stąd ten optymizm.
Rozmawiał: Mariusz Nowik