Przyznam, że byłam zaskoczona, oglądając Łódź na ekranie pana oczami. Nie miałam pojęcia, że jest taka piękna.
Zakochałem się w tym mieście przed sześciu laty, gdy po raz pierwszy przyjechałem na Camerimage. Mówi się, że miłość od pierwszego wejrzenia rzadko bywa trwała, ale to pewnie jeden z tych wyjątków. To miasto ma niepowtarzalny klimat. Nie jest podobne do żadnego innego, a naprawdę zjechałem już kawał świata… Niby tu ponuro, mroczne światło, tyle szarości, a jednak to takie piękne! Zwiedziłem mnóstwo nieczynnych już łódzkich fabryk. To były kiedyś prawdziwe katedry sztuki, ta faktura, wzornictwo, witrażowe okna, coś niesamowitego. Nawet sposób, w jaki tam załamuje się światło, jest jedyny i niepowtarzalny. Zachwyciło mnie prawie wszystko – w tych fabrykach na każdym kroku widać upływ czasu, przemijanie, niematerialność świata. No i te kamienice! Współczesne budownictwo jest zbyt proste, zbyt płaskie. Kiedy przyjeżdżam do Łodzi, od razu zaczynam marzyć. Mam uczucie, że to miasto zostało zbudowane z myślą o kinie.
W swoich filmach zaciera pan granicę między rzeczywistością a snem, między konkretem i abstrakcją. „INLAND EMPIRE” to opowieść, którą widz musi zinterpretować po swojemu. Bez podpowiedzi z pana strony.
I o to właśnie mi chodziło – bo dla mnie pod powierzchnią konkretu kryje się coś znacznie więcej. Dla jednych to świat dziwacznych abstrakcji, dla innych to rzeczywistość, tyle że odbierana w sposób emocjonalny, przypominająca sen na jawie. Współczesne kino stało się szalenie powierzchowne. Ja staram się sięgnąć głębiej, nawet bardzo głęboko, do tego, co dzieje się w nas samych. A w przypadku każdego wygląda to inaczej. To, co dla mnie jest normalnością, dla ciebie już może być kompletnym dziwactwem. Wciąż powtarzam: Nie ma innego świata niż subiektywny. W tej subiektywności rzeczy tkwi siła kina, choć wcale nie jest łatwo udowadniać to za pomocą kamery.
Gdy oglądałam "INLAND EMPIRE" pierwszy raz w Wenecji, odebrałam go jako historię twórczej męki artysty. Na festiwalu Camerimage, obejrzawszy go ponownie, nazwałabym go historią walki dobra ze złem.
Obie interpretacje są dla mnie przekonujące. Ale gdybym się z nimi nie zgadzał, to wcale nie znaczyłoby, że film został niezrozumiany. Kino, zwłaszcza takie jak moje, pozbawione dosłowności, ma swój własny odrębny język, różny od słów, od ich tradycyjnych znaczeń. W "INLAND EMPIRE" scena następuje po scenie, nachodzą na siebie nawzajem, co miało widzowi dać poczucie, że znajduje się w samym środku akcji. Mimo iż wszyscy mówią tu o strumieniu świadomości, niczym w prozie Joyce’a, ta opowieść nie jest na bakier z chronologią. To, co dzieje się wcześniej, determinuje zdarzenia późniejsze, sceny końcowe pozwalają zrozumieć dialog prowadzony na samym początku.
Po projekcji publiczność się podzieliła: jedni wpadli zachwyt, inni narzekali, że nie są w stanie zbyt wiele pojąć z filmu.
Nigdy nie twierdziłem, że robię kino dla wszystkich. Jest dość tak uwielbianych przez Amerykanów blockbusterów, bym miał dołączyć do ich twórców. Jedynym motorem ich realizacji są pieniądze. Te filmy są płytkie i powierzchowne. Nie interesuje mnie takie kino. Jako filmowiec żyję w Hollywood, co wcale nie znaczy, że zapomniałem już kompletnie o ambitnym, refleksyjnym kinie, na którym nie robi się wielkich pieniędzy, ale które powstaje z autentycznej potrzeby rozmowy z widzem. Mieszkam w Hollywood, ale duchem jestem z dala od niego. Czas zresztą rozwiać mit o tym, jakoby istniało coś takiego jak „hollywoodzka społeczność”. Między tymi ludźmi nie ma żadnych więzi, oni ze sobą wyłącznie rywalizują, głównie o kasowe sukcesy. Udają jedną wielką rodzinę, a potopiliby się nawzajem, gdyby tylko mogli. Całe Hollywood kręci się wokół pieniędzy. I nie może być inaczej, skoro o kinie myśli się nie w kategoriach sztuki, lecz dochodowego produktu. To absurd, ale wszyscy wiemy, że tak właśnie jest. Najbardziej żal mi świetnych aktorów, którzy marzą o wielkich rolach, mają ogromny potencjał, śni im się kino Felliniego, Bergmana, a oferuje się im kolejne idiotyczne rólki w blockbusterach. Pocieszające jest to, że coraz więcej ciekawych produkcji powstaje w Ameryce z dala od Hollywood.