Są jednak w Hollywood artyści, którzy przez całe życie pozostają wierni sobie i mają w pogardzie komercyjne sukcesy. Taki był Robert Altman…
Altman to była wielka indywidualność, ale paradoksalne był całkiem hollywoodzki. Tyle że swoje historie opowiadał własnym językiem. I czynił to z pasją. Nie miał przy tym potrzeby bycia docenianym za wszelką cenę, a to jest obsesją filmowców z Hollywood. Tu jest wielu utalentowanych reżyserów, którzy nie mają odwagi mówić własnym głosem ze strachu przed brakiem kasowego sukcesu. Altman miał tę odwagę, choć przecież mógł swój wielki talent rozmienić na drobne, tłukąc popową sieczkę i zbijając wielką kasę. Miał też odwagę mówić: „nie” tutejszym producentom, którzy z powodzeniem czynią z reżyserów narzędzia, przejmując kontrolę nad ich filmami. To, w jaki sposób dziś w Hollywood realizuje się filmy, zakrawa na horror. Rzadko zdarza się, by ostatnie słowo miał jego prawdziwy twórca – reżyser. Przecież nawet Oscar dla najlepszego filmu przypada producentom. To paranoja! Skończone dzieło ocenia tu cały komitet, wskazując, co wyciąć, co dołożyć, wpływając na ostateczny kształt filmu. To potwornie upokarzające dla reżysera. Kiedy producent zabiera mu jego film w jego kształcie, reżyser-artysta umiera. Zamienia się w wytwórcę produktu. Ja sam, ponieważ przyszedłem do kina z malarstwa, jestem na to szczególnie wyczulony. Czy ktoś mówi malarzowi, jak ma malować, jak trzymać pędzel? Jest on, płótno i farba, zaś gotowego obrazu nikt nie waży się tknąć, bazgrząc na nim. W hollywoodzkiej hierarchii producent to jednak ktoś w rodzaju Boga – wtyka paluchy w twoją artystyczną wizję bez najmniejszych oporów. To po prostu niemoralne. I nie jest prawdą, że po przeróbkach producentów filmy zarabiają więcej – tak naprawdę często chodzi o sprawowanie władzy, o potrzebę jej smakowania.
Pana myślenie o sztuce, podobnie jak pana kino, brzmi po europejsku. Zresztą Europa pana uwielbia, myślę – z wzajemnością.
Oczywiście, że wolę kino europejskie, a już szczególnie francuskie. Moim zdaniem Francuzi są dziś prawdziwymi strażnikami Sztuki, tej pisanej wieką literą. Nie tylko gdy mowa o kinie, ale tak samo dzieje się w przypadku malarstwa, teatru, literatury. Tutaj bycie artystą coś znaczy, podczas gdy w Ameryce miarą sukcesu jest wyłącznie cena rynkowa.
Rozmawiała: Justyna Kobus
Przeczytaj także inne wywiady Justyny Kobus: Xawery Żuławski: trzeba mieć coś stałego, Jan Nowicki: fascynuje nie przemijanie, Jerzy Skolimowski: wolny człowiek.
Justyna Kobus – dziennikarka, krytyk filmowy, m.in. w latach 2001–2004 szef kultury we "Wprost", później krytyk filmowy "Dziennika". Członek FIPRESCI i Koła Piśmiennictwa przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. |