Pobudka o ósmej rano. Na rozbudzenie kąpiel w Bajkale. Nawet w lecie woda w jeziorze jest lodowata. Podczas, gdy my powoli budziliśmy się do życia, Maks przygotowywał śniadanie. Ognisko rozpalał w ciągu trzech minut. W osmolonych garnkach, które nieśliśmy ze sobą, gotował wodę z jeziora. Na początku nie chciałam jej pić. Miałam nawet taki szalony pomysł, że będę niosła ze sobą wodę w butelkach. Szybko się jednak przekonałam, że to nonsens. Poza tym woda z jeziora była po prostu smaczna. Za to jedzenie koszmarne. Puszki i mleko w proszku. Każdego dnia rozbijaliśmy namioty w innym miejscu. W zatoczkach otoczonych lasem lub skałami. Każdego ranka, po przeliczeniu zapasów i bąbli na nogach, szliśmy dalej.
Były momenty, kiedy miałam dość. Nie lubię spać w namiocie. Dlatego pierwszej nocy nie zmrużyłam oka. Drugiej szalała wichura. Bajkał szumiał jak morze, wydawało mi się, że słyszę podejrzane odgłosy. Gdyby nie rozgrzewające trunki, które piliśmy do kolacji, pewnie w ogóle bym nie zasnęła. Wieczorne imprezy stały się tradycją. Nawet po powrocie do Warszawy zaczęliśmy spotykać się, żeby... wąchać chleb. To taki rosyjski zwyczaj. Kiedy nie ma czym zagryźć ani popijać wódki, wącha się czarny chleb. Jedenaście osób, butelka wódki, dwie kromki chleba, cebula i główka czosnku, tak się bawiliśmy. Rosja nie jest krajem dla abstynentów. Wódkę pije się przy każdej okazji i bez okazji. Chociaż nie jestem smakoszem tego trunku, uwielbiałam imprezy ze względu na Maksa i jego toasty, którymi sypał jak z rękawa. "Wypijmy za to, żebyśmy mieli wielu przyjaciół, ale każdy z nas kochał się w innej kobiecie", kończył opowieść o dwóch przyjaciołach, którzy zakochali się w tej samej dziewczynie.
Kryzys przychodził podczas wspinaczki. Przedzieraliśmy się przez zarośla. Wędrowaliśmy stromymi zboczami. Kilka razy musieliśmy przeprawić się przez wodę. Po sześciu godzinach marszu każdy może mieć dość, a szczególnie ja, która nigdy nie chodziłam po górach. Często mówiłam: "Nie idę już dalej. Co ja tu w ogóle robię?". Ale kiedy zdobywaliśmy kolejny szczyt, zmęczenie i złość mijały. Było tak pięknie. Myślałam: dam radę. I znowu żmudna wspinaczka.
Szósty palec szamana
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po powrocie do Irkucka, była kąpiel. Nigdy prysznic nie sprawił mi tyle przyjemności. Wtarłam w siebie balsam i zrobiłam manicure. Byłam najszczęśliwszą kobietą na ziemi.
Wyspa Olchon, największa na Bajkale, to kolejny etap naszej podróży. W drodze do Chużyru, stolicy wyspy, podziwialiśmy ciągnący się po horyzont step. Stąd pochodził Dżyngis-chan. Buriaci, miejscowa ludność, mieszkają w domach z drewnianych bali. Bez prądu, gazu, bieżącej wody i kanalizacji. Nie ma tu dróg, sklepów, restauracji ani kin. Żyją bardzo skromnie. Utrzymują się z pasterstwa, sprzedaży ryb i skór upolowanych zwierząt. W każdej przybajkalskiej wiosce można kupić wędzone i suszone ryby. Te ostatnie, chociaż słone i twarde jak podeszwa, smakują wybornie.
Sami Buriaci są nieporuszeni. Nie reagują na widok turystów. Nie interesuje ich świat zewnętrzny. Oparli się próbom nawrócenia przez Cerkiew. Nadal wyznają szamanizm. Na szlaku wielokrotnie wyrastały przez nami drzewa lub drewniane figurki obwieszone kolorowymi szmatkami. Tubylcy podlewają je wódką lub mlekiem. Składają w ten sposób hołd duchom przyrody. Nam wydaje się, że świat już odszedł daleko od pierwotnych wierzeń i obrzędów. Tymczasem w Chużyrze można spotkać prawdziwego szamana. Jest kapłanem, lekarzem i wróżbitą. Jak niewierny Tomasz nie wierzyłam w jego istnienie, dopóki na własne oczy nie zobaczyłam mężczyzny z szóstym palcem u ręki. To znak, po którym rozpoznaje się szamana.
Ostatni etap, drogę z Irkucka do Port Bajkał, pokonaliśmy Koleją Transsyberyjską. Można nią dotrzeć z Moskwy do Irkucka, a potem do Ułan Bator w Mongolii i Pekinu. Ponad dziewięć tysięcy kilometrów. Dla syberyjskiej ludności kolej to świętość, jedyny kontakt ze światem. Atmosfery rosyjskiego pociągu nie da się przekazać słowami. Wagony bez przedziałów, krzyk, pisk, duchota, bo okna się nie otwierają. Podróż trwa kilka dni, ludzie chcą czuć się jak w domu. Rozkładają prowizoryczne stoliki, wyciągają kiełbasę, ryby i wódkę. Po 14 dniach z żalem wracamy do cywilizacji. Nie cieszy nas nawet pyszny obiad w gruzińskiej restauracji w Moskwie. Przed wyjazdem bałam się tej podróży, a gdy dobiegła końca, nie chciałam wracać do domu. To, co mnie przerażało, okazało się fascynujące. "Nie warto jeździć dwa razy w to samo miejsce, jest jeszcze tyle pięknych zakątków na świecie, które trzeba zobaczyć" - mówiłam kiedyś. Dziś wiem, że nad Bajkał jeszcze wrócę.
Jolanta Korzun-Górska