Nie jest bohaterką tabloidów. Gwiazdą czuje się bardziej w Rosji niż w Polsce. Rosjanie ją uwielbiają, a ona uważa, że zgłębiła tajniki rosyjskiej duszy. I chętniej zamieszkałaby w Moskwie niż w Hollywood. Jest żoną rosyjskiego reżysera Iwana Wyrypajewa. To o niej David Lynch powiedział: "Jest nieprawdopodobnie utalentowana i piękna". Z Karoliną Gruszką, znaną m.in. z filmów "Kochankowie z Marony", "Miłość w przejściu podziemnym", "Tlen", "Inland Empire", "Mistyfikacja", rozmawia Aleksandra Szarłat.
Aleksandra Szarłat: Rozglądam się wokół, ale nie widzę, żeby za Tobą biegali paparazzi. Nie natknęłam się też na żaden skandalizujący tekst na Twój temat w bulwarówkach. Gwiazdy dzisiaj bardzo na to narzekają, Ty nie?
Karolina Gruszka: (śmiech) Szczęśliwie, nie mam takich problemów. Nikt nie czai się na mnie przed domem czy załomem muru.
Może nie jesteś popularna, albo prowadzisz nudne życie?
Rzeczywiście nie jestem aż tak popularną osobą, żeby się mną interesowali paparazzi. A żyję też normalnie.
Niezupełnie. Gruszka to gorące nazwisko. Zagrałaś wiele świetnych ról, w tym u samego Davida Lyncha, krytycy Cię nagradzają.
Ale nie pokazuję się w popularnych serialach. Poza tym rzadko udzielam się towarzysko. Na bankietach pojawiam się tylko, gdy muszę. Sama o to nie zabiegam. Więc szczęśliwie udaje mi się unikać medialnego zamieszania.
A "Oficer", "Sfora" czy „Twierdza szyfrów”?
Nie gram tam głównych ról. Zresztą z uwagi na zalew tego typu produkcji w telewizji, nawet duża rola w porządnym serialu nie gwarantuje popularności. Zresztą ja nie mam takiej potrzeby.
Nie bądź taka skromna. Wiem, że na planie rosyjskiego serialu „W połowie drogi do serca” w reżyserii Abaja Karpikowa, kręconego w Moskwie, ktoś stale nosił za Tobą krzesełko z napisem „Gruszka”. To chyba o czymś świadczy…
(śmiech) To prawda, ale to nie ma nic wspólnego z popularnością…
A z czym?
Że chyba dawno żadna polska aktorka nie wyjeżdżała do Rosji pracować w filmie…
Od czasu Barbary Brylskiej i Beaty Tyszkiewicz?
I Ewy Szykulskiej. Rosjanie do tej pory wymieniają te nazwiska jednym tchem jako wielkie gwiazdy. I wciąż mnie pytają, dlaczego teraz nie ma żadnej aktorki tej klasy i dlaczego tak mało polskiej kultury dociera do Rosji. W kinach nie ma polskich filmów, teatr jest reprezentowany w niewielkim stopniu. A oni są spragnieni polskiej kultury, mają do niej sentyment. Może z tego wynika sposób, w jaki mnie traktują? Czuję się tam dużo bardziej gwiazdą niż w Polsce.
Jak się czujesz w Moskwie?
Jak u siebie. Bywam tam bardzo często i wręcz myślę, że kiedyś musiałam mieć coś wspólnego (śmiech) z Rosją, bo jest mi tam wspaniale. Ten kraj mnie fascynuje, znakomicie dogaduję się tam z ludźmi. Sama też jestem w stosunku do nich bardziej otwarta niż w Polsce. A nie jestem typem, który od razu nawiązuje znajomości i ma tysiące przyjaciół. Podchodzę do ludzi z dystansem. W Rosji jest inaczej. Z kimś, kogo znam zaledwie kilka dni, mogę mówić o rzeczach ważnych. Na początku myślałam, że to kwestia przypadku. Ale nie. Jest coś takiego w rosyjskiej duszy, co mi w bardzo odpowiada.
Zrozumiałaś rosyjską duszę? Co się na nią składa? Gitara, samowar, nocne rozmowy? Coś, czego w Polsce już nie ma.
Myślę, że przemawia ona poprzez umiejętność dostrzeżenia drugiego człowieka, czułość w kontaktach z ludźmi, niezwykłą fantazję i spontaniczność. To mnie pociąga. W Polsce te cechy są tłamszone przez nasze kompleksy. Rosjanie mają ich mniej i potrafią odważniej myśleć. Ostatnio miałam okazję zetknąć się z dwiema skrajnymi postawami – rosyjską serdecznością i poprawną amerykańską uprzejmością, miałam bowiem też sporo kontaktów z ludźmi ze Stanów Zjednoczonych i tam również jeździłam. I sto razy lepiej czuję się na Wschodzie, niż na Zachodzie.
Wschodniej mentalności doświadczyłaś już wcześniej. Kilka lat temu zagrałaś w „Córce kapitana” Proszkina, a później w białoruskim „Momencie prawdy”. Mogłabyś zamieszkać w Moskwie?
Jeżeli w ogóle miałabym się gdzieś przenosić, czy pomieszkać, to właśnie tam. Ale nic z tego, jestem zbyt mocno związana z Polską. Moskwa jest specyficzna. Może przerażać poprzez kontrasty i swój ogrom. Żeby się gdzieś dostać, stoi się w kilkugodzinnych korkach. Z jednej strony są superekskluzywne sklepy, o których nam się nie śniło, a z drugiej potworna bieda, kloszardzi na ulicach. I strach, bo ludzie do siebie strzelają. Ale kiedy pozna się odpowiednie osoby, które znają Moskwę i potrafią ją pokazać od ciekawej strony, okazuje się, że to wyjątkowe miasto.
A jak przyjęłaś film „Inland Empire” Davida Lyncha, w którym grasz jedną z ról?
Trudno jest o nim opowiadać. Jest fascynujący poprzez nieskończoną możliwość interpretacji. Jeżeli ktoś lubi gry formalne, klimat Lyncha i nie oczekuje od filmu linearnej opowieści, „Inland Empire” może mu się spodobać. To rzecz dla koneserów, niełatwa w odbiorze. Ja oglądam ten film z dystansu. Ciekawi mnie, co z tego, co wyobrażaliśmy sobie podczas pracy, przeniosło się na ekran. Bo dla nas to też była zagadka. Gra polegała na improwizacji, intuicyjnym wyczuwaniu świata, który siedział w głowie Lyncha i który on nam usiłował przekazać. Trochę po omacku, a trochę przez niego prowadzeni, próbowaliśmy się w tym odnaleźć i coś od siebie zaproponować. Tak ciekawa praca nigdy dotąd mi się nie zdarzyła i nie sądzę, by mogła się powtórzyć.
Chyba, że u Lyncha…
Chyba, że u niego. Ale wówczas będę już bardziej przygotowana, więc też będzie inaczej. To było niezwykłe doświadczenie, wymagające dużej odwagi.
Przy okazji kręcenia tego filmu jeździłaś do Hollywood. Rozumiem, że niezbyt Ci się tam podobało.
Nie czułabym się dobrze w Los Angeles. Oczywiście, czasem zastanawiam się, czy nie warto byłoby pojechać do Stanów, postudiować, pochodzić na castingi. W Polsce powstaje niewiele interesujących filmów. Dwa, trzy rocznie i niekoniecznie z rolą dla mnie. A ponieważ mówię w obcych językach, stąd te myśli. Jednak nie mam w sobie wystarczającej determinacji, żeby chodzić tam od drzwi do drzwi z nadzieją, że dostanę małą rolę w filmie klasy B. Szkoda mi czasu, bo mam wiele ciekawych propozycji.
Jakie role odrzucasz?
Takie, które nie stawiają przede mną żadnego nowego zadania. Nie biorę też udziału w projektach realizowanych z myślą o zysku. W tym zawodzie warto walczyć o to, by być artystą. To trudne i mimo najszczerszych chęci nie zawsze się udaje. Ale przyjmowanie ról, które z góry coś takiego wykluczają, uważam za cynizm. Sama ze sobą źle bym się czuła.
Rosyjski watek wciąż się pojawia w Twoim życiu - grałaś przecież Irinę w „Trzech siostrach” w Teatrze Polonia. To dramat o utracie złudzeń. Czy jest coś co Cię łączy z Iriną?
Pewnie tak. Ale siostry są spętane dziwną niemocą. Nie potrafią niczego przedsięwziąć, a ja liczę po cichu na to, że ze mną jest inaczej. Irina musiała się brutalnie rozstać z marzeniami. Gdy ją poznajemy jest pełna nadziei i pozytywnej energii, tryska dziewczęcą naiwnością. Po kilku latach życie weryfikuje jej ideały. Nic nie jest takie, jak sobie wyobrażała. W miarę upływu czasu jest coraz bardziej świadoma tego, co się dzieje. W końcu zabija w sobie te myśli i próbuje wmówić, że będzie dobrze. Jestem fanką Czechowa, choć praca nad nim jest niewygodna, bo on z jednej strony obnaża ludzkie wady, a z drugiej na wszystkich patrzy z miłością i zrozumieniem.
Marzenia Iriny się nie spełniają. A Twoje? Mówiłaś kiedyś o tym, co dla Ciebie jest najważniejsze: doświadczyć dużo miłości, zachować ciekawość życia, realizować się zawodowo i nie za bardzo wydorośleć. Wszystko się udaje?
W jakimś stopniu tak. Wierzę, że zachowałam wrażliwość, spontaniczność i potrafię cieszyć się małymi rzeczami, a to właśnie rozumiem pod pojęciem „nie za bardzo wydorośleć”. Aczkolwiek pracować zaczęłam bardzo wcześnie.
Już jako dziewięciolatka występowałaś w „Dyskotece pana Jacka”.
Zawsze miałam swoje pieniądze. Potem kiedy moi koledzy szukali pierwszej pracy, mnie to nie dotyczyło, bo od lat gdzieś pracowałam. Ale kiedy dostałam etat w Teatrze Narodowym, poczułam się poważniej. W życiu codziennym najgorsze jest dla mnie pamiętanie o rachunkach i podatkach. Zupełnie nie mam do tego głowy. Są ludzie, którzy potrafią wszystko opłacać w terminie, ja nie potrafię.
Za to umiesz wymienić korki w domu, a nawet zmienić koło w samochodzie. Jak mężczyźni przyjmują Twoją niezależność?
Fakt, że się sama utrzymuję, akceptują chętnie. Czuję się niezależna, ale bez przesady. Wolę, żeby te korki czy opony wymieniał jednak mężczyzna. Na pewno zrobi to lepiej. Nie mam zaborczych zapędów. Przeciwnie, chciałabym mieć przy sobie silnego faceta, który będzie dla mnie oparciem.
Gdzie można takiego znaleźć?
(śmiech) W ogóle trudno jest znaleźć na dłużej, na stałe osobę, z którą jest nam dobrze. To się zdarza rzadko i tylko nielicznym. Większość żyje w jakichś związkach, ale z reguły nie są to te wymarzone.
Tobie się udało...
(śmiech) Boję się odpowiadać na takie pytania, bo ludzie często opowiadają o tym jacy są szczęśliwi, jak im się udało, jak cudowną spotkali osobę, z która zostaną na zawsze, a za miesiąc się okazuje, że nic z tego nie wyszło. Wierzę, że są możliwe związki, które przetrwają próbę czasu, że można znaleźć człowieka, z którym się spędzi życie i który sprawdzi się na dłuższą metę, a nie tylko na dwa lata zauroczenia.
Twoja bohaterka, Ola z „Kochanków z Marony”, poddaje się miłości nawet za cenę śmierci, bo to dla niej jedyna szansa, żeby coś poczuć. Też uważasz, że emocje są najważniejsze?
Tak. Miłość i przyjaźń, która jest odmianą miłości, są najważniejsze. Dlatego warto żyć. Inaczej ciężko byłoby znaleźć sens. Lubię swój zawód, ale bez miłości nie potrafiłabym go uprawiać. Bo polega on na pochyleniu się nad drugim człowiekiem, na próbie zrozumienia go. Bez miłości nie da się tego osiągnąć.
Interesujesz się tym, co się dzieje wokół nas, polityką?
Tak, nawet ostatnio głosowałam.
Co Cię najbardziej razi w naszym życiu publicznym?
Długo by wymieniać. Nie mogę zrozumieć tego, co się dzieje. To po prostu obrzydliwe. Kiedy słucham debat politycznych, jest mi przykro, że tacy ludzie rządzą moim krajem.
Przy okazji licznych rozmów o przedstawieniu „Tartuffe”, w którym grasz w Teatrze Narodowym, podkreślałaś, że ludzie doszukują się aluzji politycznych w miejscach, które zdziwiłyby samego Moliera…
Po raz pierwszy widziałam jak słowa, które padają ze sceny, nabierają innego znaczenia. Wszystko zależy od skandalu, który akurat wybucha w świecie rzeczywistym. Ludziom sprawia przyjemność, że mogą wspólnie odreagować to, co się wokół nich dzieje.
Wydawałoby się, że okres, kiedy w dramatach na siłę szukaliśmy odwołań do rzeczywistości, mamy już za sobą.
Sztuka powinna zabierać głos w kwestiach społecznych. Przygotowując „Tartuffe’a…”, każdemu z nas przechodziło przez myśl, że to tekst aktualny, ale nikt się nie spodziewał, aż takiego odbioru.
Stać Cię na szaleństwo? Podejmujesz ryzykowne kroki?
Zdarza mi się robić dziwne rzeczy. Pociąga to za sobą konsekwencje, nie zawsze przyjemne. Więc zawsze przez chwilę żałuję, ale zaraz potem akceptuję. Z takich dziwnych rzeczy można się dużo o sobie dowiedzieć. No i otwiera się szansę na doznania, których normalnie by się nie doświadczyło.
Co takiego ryzykownego zrobiłaś?
Kiedyś skoczyłam z wysokiego mostu do rzeki. Długo nie mogłam się na to zdobyć, bo cierpię na lęk wysokości. Stałam na tym moście, stałam i nie potrafiłam skoczyć, bo się strasznie bałam. A im dłużej człowiek stoi, tym boi się bardziej. I doszło do tego, że ze strachu trzęsły mi się kolana. Ale wiedziałam, że prędzej, czy później będę musiała skoczyć. Akurat przechodziła obok grupa muzyków, Gruzinów – bo to było w Gruzji - w ludowych strojach. Stanęli obok mnie i kibicujących mi znajomych, coś nam zagrali, zaśpiewali. A ja cały czas stoję na tym moście. Wśród nich był pan w wieku 60 -70 lat, który zapytał: „No, dlaczego nie skaczesz?” A ja: „ No, dlaczego nie skaczę - boję się”, a on: „No, co się boisz”. A ja: „Jak pan skoczy, to ja też skoczę”. I on odpiął tylko pas i w tym stroju ludowym skoczył z mostu. Nie miałam wyjścia. Zrobiłam to samo. Dostałam potem takiej adrenaliny, że przez cały dzień chodziłam jak nakręcona. Ale nie wiem, czy skoczyłabym po raz drugi…
Rozmawiała: Aleksandra Szarłat
Przeczytaj także reportaż Aleksandry Szarłat Byłam u szamanki wudu.
Aleksandra Szarłat - Dziennikarka, współautorka dwóch książek. Przez dwa lata szefowa kultury w Tygodniku "Fakt", przez siedem w "Twoim Stylu". Pasjonatka kina, członek FIPRESCI. Specjalistka od trudnych wywiadów. Prócz ww. czasopism publikowała m.in. w "Polityce", "Rzeczpospolitej", "Sukcesie", "Elle" i "Gali". Uwielbia podróże. |