Eugeniusz (Żenia) Priwieziencew, aktor, pisarz i dramaturg zmarł 8 lipca 2005 roku, w wyniku powikłań boreliozy, którą zaraził się po ukąszeniu przez kleszcza. Poznałem go w 1985 roku, gdy niespodziewanie wyjechałem do Tunezji na wyprawę trampingową.
Traktowałem Żenię jak starszego brata. On wiedział o tym i wchodził w tę rolę. Brakuje mi dziś naszych kawiarnianych spotkań, wypraw na piwo i aury prowokacji, którą starał się wokół siebie roztaczać. Prostytutki z Warszawy, po premierze sztuki Żeńki pt. właśnie "Prostytutki" podarowały mu kosz kwiatów z komentarzem: „Żenia, od dzisiaj u nas masz za darmo”. Pisząc tę sztukę zaprzyjaźnił się z nimi. Tak jak z masą innych ludzi. Bo Żeńka, niewysoki, niezbyt ładny, był ciepłym facetem. Pełnym uroku, ujmującym, dowcipnym. Wychodził ze skóry, żeby szokować i prowokować, a w głębi duszy był miękki i puszysty, przyjacielski i bezinteresowny.
Poznałem go w Tunezji, dzięki mojej namiętności do filmu. Gdy dowiedziałem się, że Roman Polański robi dokrętki do swojej superprodukcji „Piraci” nie mogłem sobie odmówić wizyty na planie tego filmu. Udało mi się nawet zamienić kilka zdań z twórcą „Noża w wodzie”, o wiele dłużej jednak porozmawiałem z polskim aktorem Eugeniuszem Priwieziencewem, który w „Piratach” grał garbusa. Żenia (tak go wszyscy nazywali) dał mi swój paryski adres i powiedział: „Będziesz w Paryżu to mnie odwiedź”. Przez najbliższe dwa lata do Paryża nie wyjechałem, ale wysłałem do Żeńki kartki świąteczne, na które on odpisał. Widzieliśmy się przez moment w 1987 roku, kiedy przyjechał do Polski gościnnie zagrać w „Pociągu do Hollywood” Radosława Piwowarskiego. Dwa lata później spotkałem Żenię na przedpremierowym pokazie filmu „Marcowe migdały” w warszawskim klubie „Stodoła”. Żenia nie grał w tym filmie, ale został zaproszony przez Radosława Piwowarskiego, z którym się kumplował. Przed projekcją filmu odbyło się spotkanie z reżyserem, aktorem Olafem Lubaszenko i kimś tam jeszcze. Był to czas zmian w Polsce 1989/1990. Żenia już wtedy zdecydował, że chce mieć dwa domy – jeden w podwarszawskim Aninie, drugi w Paryżu, i że chce występować i tu, i tam. Zrobiłem z nim wtedy wywiad do magazynu FILM pt. „Zaryzykowałem”. Spotykaliśmy się w tamtym okresie regularnie, głównie w kawiarni „Ambasador” w Alejach Ujazdowskich oraz w kawiarni „Na Rozdrożu”. Następny wywiad przeprowadziłem z Żenią na temat jego sztuki „Polak Polakowi – Ruskiem”, którą Żenia wystawił za własne pieniądze w teatrze Komedia. Ściągnął nawet polskich aktorów mieszkających na stałe we Francji i płacił im z własnej kieszeni. Jednak sztuka, praktycznie bez żadnej reklamy, szybko spadła z afisza. Wtedy Żenia wpadł na pomysł, aby zekranizować swoją wcześniejszą, owianą aurą skandalu, sztukę „Prostytutki”. Miałem zagrać w tym filmie epizod – stałego bywalca knajpy, w której spotykają się dziwki, ale zachorowałem. Żałuję do tej pory, że mimo wszystko nie przyjechałem na plan. Ale na premierze filmu „Prostytutki” byłem – odbyła się w kinie „Capitol” (teraz tam mieści się prywatny teatr). Żenia przedstawił mnie wtedy słynnej „Głowie” – pisarzowi i dramaturgowi Januszowi Głowackiemu. Poznał mnie także z Radosławem Piwowarskim, pamiętam bardzo sympatyczne spotkanie w kawiarni „Telimena” na Krakowskim Przedmieściu, gdzie obaj panowie opowiadali zabawne anegdotki, z których zaśmiewaliśmy się do łez.
Odwiedzałem również Żenię w jego mieszkaniu w Aninie. Gdy kończyło się piwo chodziliśmy do małej kawiarenki „Kukułka” przy ulicy Kajki, gdzie podobno spotykali się złodzieje samochodów. Nie wiem czy to byli złodzieje, w każdym razie wszyscy znali Żeńkę. Kiedy serial „Złotopolscy” zaczął królować w telewizji Żeńka, który grał w nim kościelnego Antoniego Pereszczakę, stał się osobą bardzo popularną w całym kraju. Wszędzie, gdzie tylko bywaliśmy, wszyscy go rozpoznawali i pozdrawiali. Wiele osób odzywało się do niego po imieniu: cześć Żeńka, witaj Żeńka, jak się masz Żeńka, co słychać Żeńka itp.
Żenia był zgrywusem, uwielbiał żartować, potrafił się śmiać z samego siebie. Jeśli zawinił (pamiętam jedną taką sytuację w ciągu naszej dwudziestoletniej przyjaźni), to nie wstydził się powiedzieć mi: przepraszam cię Sławek, zachowałem się jak ch...j.
Był bardzo lojalny w stosunku do przyjaciół i starał się ich wspierać. Ja traktowałem go jak starszego brata, on – świadomy tego nie bronił się przed tym. Gdy robiłem promocję swojej książki „Bruce Lee i inni. Leksykon filmów wschodnich sztuk walki” w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu sam zaproponował bezinteresowną pomoc. Powiedział: „Jak chcesz to przyjadę i przeczytam fragmenty twojej książki”. I przyjechał, ściągnął także kilku filmowców, m.in. aktora Mieczysława Hryniewicza. Sama obecność Żeni mocno podniosła atmosferę tego spotkania. Potem na Targach Książki w PKiN razem na jednym stoisku podpisywaliśmy nasze „dzieła”: ja leksykon, a on swoje powieści „Szatańskie podniety” i „Święto dyszla”.
Żenia był honorowy, nie napraszał się, nie narzucał, nie wydzwaniał do producentów – znał swoją wartość. Mówił: sami do mnie przyjdą. Opowiadał mi, że dwa razy dzwonili do niego z programu Kuby Wojewódzkiego z propozycją występu. Żenia jednak nie chciał tam iść za darmo. Wychodził z założenia, że skoro jedzie do programu, traci czas, czyli ponosi pewne koszty, telewizja powinna chociaż mu je zrefundować i zapłacić. Przy czym nie chodziło mu o wielką kwotę, w grę wchodziło 500 zł. Jednak człowiek od Wojewódzkiego, gdy słyszał, że Żenia chce za udział w programie 500 zł mówił: „Ależ panie Priwieziencew, dzięki udziałowi w programie Kuby Wojewódzkiego pana popularność bardzo wzrośnie". Żenia śmiał się i odpowiadał: „Proszę pana, ja i bez udziału w programie Wojewódzkiego jestem popularny, i to on raczej zyska na popularności dzięki mojemu udziałowi, tak więc należy mi się chociaż na taksówkę. A że mieszkam w Aninie, więc 500 zł będzie akurat”.
Mieliśmy wspólne pewne plany artystyczne: miałem pisać muzykę do sztuk Żeńki, do jego filmów, ale jak to często bywa nasza współpraca skończyła się na jednej śmiesznej płycie oraz na konspekcie serialu komediowego, który napisaliśmy i złożyliśmy na ręce pewnego producenta. Ten przeczytał i powiedział: „To jest kiepskie, niestety, nikt tego nie kupi i nie skieruje do produkcji”. Zrezygnowaliśmy, bo co było innego robić. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy po pewnym czasie w TVP ukazał się serial dziwnie podobny do naszego konspektu.
Żenia bagatelizował ukąszenie przez kleszcza. Gdy pytałem jak się czuje nie rozczulał się nad sobą. Mówił: „Nic mi nie będzie. Jak się gorzej czuję, to jeżdżę na leczenie do specjalnej kliniki i potem mam spokój na kilka miesięcy”. Z czasem, gdy jego stan się pogarszał te jego pobyty w klinice były częstsze i dłuższe. W ostatnim okresie życia Żeni rozmawialiśmy codziennie po kilka razy, jak byśmy chcieli się nagadać za wszystkie czasy, jak byśmy mieli świadomość, że możemy nie zdążyć powiedzieć sobie wszystkiego, co chcielibyśmy. Zwykle rano, koło 9.30 Żeńka dzwonił do mnie do redakcji i zawsze rozpoczynał tak samo rozmowę: „Siedzisz już w <fabryce>? No, jak ci tam?”. Potem ja oddzwaniałem po południu ok. 14.00 i często zdzwanialiśmy się jeszcze wieczorem. Rozmawialiśmy o wszystkim: o kobietach, o literaturze, o dobrym jedzeniu. Żenia opowiadał mi swoje pomysły na sztuki, które chciał napisać. Często pytałem o stare polskie filmy, w których grał epizody, np. o rolę spadochroniarza w serialu „Stawka większa niż życie”. Bardzo się śmiał i mówił, że dopiero później docenił ten epizod, kiedy serial o kapitanie Klossie stał się kultowy.
Krótko przed śmiercią zadzwonił do mnie i powiedział, że oglądał w telewizji film „Wielki podryw” (1978), w którym zagrał główną rolę męską (nagrodzoną na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych). Powiedział, że się popłakał: „Tacy młodzi byliśmy, pełni wiary, że nam się uda”.
Pod koniec czerwca 2005 roku Żenia wyjechał do Gdańska na Festiwal Dobrego Humoru, gdzie wręczono mu nagrodę „Melonika” w kategorii najlepszy aktor komediowy. Po powrocie zadzwonił do mnie i opowiadał jak mu było przyjemnie, jak go fetowano na tym festiwalu. Potem był weekend. W poniedziałek i wtorek byłem poza Warszawą. W środę zadzwoniłem do Żeni, ale nikt nie odbierał. Tak samo było w czwartek 7 lipca 2005. Zaniepokoiłem się. O jego śmierci dowiedziałem się od… niego. Powiedział mi to, gdy jechałem samochodem i czułem, że stało się coś złego. „Nie przejmuj się Sławek, ja już nie żyję” – właśnie tak się do mnie odezwał. I wtedy się uspokoiłem.
Przeczytaj także wywiady Eugeniusz Priwieziencew: zaryzykowałem
Eugeniusz Priwieziencew: nie zaśpiewa
Eugeniusz Priwieziencew wspomina prostytutki PRL-u