„Jedna z 25. nowych twarzy kina niezależnego, nowy talent, który wkrótce może się okazać jednym z gigantów filmu” – tak o młodej polskiej reżyserce Agnieszce Wójtowicz-Vosloo pisze się i mówi w amerykańskich mediach. Jej debiutanckiego thrillera „After.Life” nie ma jednak wciąż w polskich kinach, choć film pokazano na festiwalu w Gdyni. To poruszająca opowieść o życiu i śmierci pokazana z perspektywy kobiety przygotowywanej do ceremonii pogrzebowej. Dlaczego młode reżyserki robią filmy o śmierci z Agnieszką Wójtowicz-Vosloo rozmawia Aleksandra Szarłat.
Aleksandra Szarłat: Już na zakończenie drugiego roku studiów na New York Univesity dostałaś prestiżową nagrodę Wassermana. Czy to ona otworzyła Ci drzwi do filmowych studiów Hollywood?
Agnieszka Wójtowicz-Vosloo: Wszystko się od tego zaczęło. A właściwie od mojego pierwszego filmu krótkometrażowego „Pâté”, czyli „Pasztet”. Trwał pół godziny, a pracowałam nad nim przez rok. Lubię sobie i innym udowodnić, że coś jest możliwe. I doprowadzać rzeczy do końca. Kiedy zaczynałam pracę, wielu profesorów z NYU odradzało mi ten projekt, gdyż uznało go za niezwykle trudny i zbyt ambitny na pierwszy film. Ja jednak nie tylko go zrealizowałam, ale otrzymałam za niego prestiżową nagrodę od NYU, czyli Wassermann Award, którą we wcześniejszych latach dostały takie sławy, jak Oliver Stone, Martin Scorsese i Ang Lee. Film był właściwie „rękodziełem”. Wszystko robiłam sama: począwszy od szycia kostiumów po scenografię. Mam w sobie wielką determinację. Wszyscy mnie teraz pytają o receptę na sukces. A to jest życie z pasją. Kocham to, co robię. Nie zajmuję się filmem, ponieważ chcę być sławna i bogata. Robię to, ponieważ to kocham. Wiele osób chce być reżyserem, bo myślą, że to bajkowe życie. A za pięcioma minutami na czerwonym dywanie w blasku fleszy kryje się ciężka praca. Ja się jej nie boję.
O czym jest „Pâté”?
O relacji matki z córką, w której pojawia się emocjonalny kanibalizm. Podczas wakacji byłam świadkiem takiej sytuacji i to skłoniło mnie wtedy do opowiedzenia tej historii. Bolało mnie to tym bardziej, że sama mam wspaniałą relację z mamą. Jestem bardzo wizualnym filmowcem reżyserem, lubię kreować niezwykłe światy. Ale historia musi być wzięta z rzeczywistości. Tę mogłam ulokować w zwykłym mieszkaniu przy Piątej Alei w czasie współczesnym, ale wydała mi się na tyle symboliczna, że umieściłam ją w świecie po apokalipsie, gdzie przetrwał tylko jeden mężczyzna, nie ma jedzenia, ale są karaluchy. Krytycy pisali, że to taka ponadczasowa baśń Braci Grimm. Rodzina jest arystokratyczna, są rozpadające się piękne meble, a w oknach szczątki czerwonych welwetowych zasłon. Matka usiłuje podtrzymać ginący świat, ale do głosu dochodzą prymitywne pierwotne instynkty. Wszyscy uważamy się za niesłychanie moralnych i cywilizowanych, jednak gdy się zetrze naskórek, co zostaje? Natura. A co ona potrafi z nas zrobić, gdy nie ma jedzenia? Bardzo chciałam opowiedzieć tę historię, ale nie miałam na film wystarczających środków żeby stworzyć scenerię świata po apokalipsie…
Jak sobie poradziłaś?
Zbierałam śmieci, czyli meble wyrzucane przez zamożnych nowojorczyków na ulice. Dzień przed rozpoczęciem zdjęć załadowaliśmy je na wynajętą ciężarówkę. Jednak po drodze kierowca uderzył w latarnię i uciekł. Nie wiedząc co robić, bez prawa jazdy, wsiadłam za kierownicę i dowiozłam cały ten kram na miejsce, na opuszczony statek na rzece Hudson. Przez całą noc wszystko ustawiałam. Było tak zimno, że prawie zamarzły mi stopy i dłonie. Ale na ekranie scenografia i kostiumy wypadły wspaniale! Udało mi się odtworzyć rozpadający się świat. Widzisz elementy bogactwa, ale ono już nic nie znaczy. Pomimo że bohaterowie korzystają z pięknej porcelany i posługują się eleganckimi sztućcami, jedzą karaluchy.
Amerykańscy krytycy uznali film za niezwykle kosztowny…
Tak myśleli również producenci z wielkich studiów filmowych. Wyobrażali sobie, że za mój budżet można było zrobić film fabularny! „Pasztet” niespodziewanie dla mnie dostał się do konkursu na Sudance Film Festival…
Marzenie każdego młodego filmowca…
Żeby zdążyć przed konkursową selekcją, musieliśmy zmontować go w ciągu trzech dni. Ale było warto! „Pâté“ w sumie zdobył jedenaście nagród na międzynarodowych festiwalach. A ja już na drugim roku studiów miałam agenta w jednej z największych agencji w Hollywood (reprezentuje m.in. Romana Polańskiego) i dostawałam oferty reżyserowania filmów skierowanych do produkcji. Były to głównie komedie romantyczne, ale z gwiazdami w rodzaju Kate Hudson.
Może należało przyjąć propozycję?
Cieszę się, że ich nie przyjęłam. Nie były to dobre scenariusze. Kiedy odmawiałam, wiele osób pukało się w czoło, bo w ogóle rzadko się coś dostaje z Hollywood, a już na drugim roku studiów niemal wcale! Ale mnie nie interesują takie opowieści. A film jest tak trudno zrobić, że szkoda na to dwóch-trzech lat życia. Na pewno wybrałam dłuższą, trudniejszą drogę, ale bardziej satysfakcjonującą, a przecież o to chodzi. Przy „After.Life” nie musiałam już zbierać śmieci…