Rozwój osobisty, pokój, dobro, odpowiedzialność za losy świata... Takie hasła przyświecają Fundacji "The Art of Living". Tyko jak można zmieniać świat na lepsze, jeśli nie umie się przyjść na czas na spotkanie, dość luźno traktuje umowy, nie daje tego, co się obiecało, uniemożliwia występ zaproszonym gościom na międzynarodowym festiwalu? Zaprzyjaźnionemu z nami muzykowi, Lucjanowi Wesołowskiemu, zdarzyło się to na "The World Culture Festival", obchodach 30. rocznicy narodzin organizacji „The Art of Living Foundation”. Możne to nie jest powód, by wątpić w szlachetne idee i intencje, ale jak tu mieć zaufanie do ludzi, z którymi nie można się czuć na nic umówionym. A miało być tak pięknie...
W marcu b.r. wystąpiłem wraz z Jackiem Kasprzycą, moim przyjacielem i kolegą z zespołu muzycznego „Orientacja na Orient” we wrocławskim ośrodku działań twórczych „Światowid”. Przed naszym koncertem dwie miłe osoby z ruchu „The Art of Living” zaprezentowały ów ruch i przedstawiły film ze swej podroży do Indii. Od owych osób dowiedziałem się, że w lipcu b.r. odbędzie się w Berlinie na stadionie olimpijskim wielki festiwal owej organizacji, bogato okraszony muzyką. "The Art of Living" to fundacja non-profit, założona przez indyjskiego nauczyciela duchowego o nazwisku Sri Sri Ravi Shankar, która działa w 151 krajach propagując jogę oraz prowadząc różnorodne działania edukacyjne i prospołeczne. Zainteresował mnie ów festiwal, zajmuję się od dawna sprawami duchowymi, uprawiam medytację itp. A jednocześnie nabrałem chęci, aby zaprezentować tam któryś z zespołów polskich i włoskich (mieszkam od roku 1993 we Włoszech), które prowadzę bądź w których gram.
Pociągała mnie też możliwość posłuchania wielu rodzajów muzyki, nawiązania nowych kontaktów. Znalazłem w Internecie kontakt do organizatorów i zaproponowałem im występy owych zespołów. Szybko otrzymałem e-mailem odpowiedź, że organizatorzy będą szczęśliwi i zaszczyceni udziałem artystów naszego formatu w festiwalu, jednakże nie oferują niczego poza wyżywieniem. Wybrano z moich propozycji polską grupę "Orientacja na Orient", a koledzy z zespołu zgodzili się wystąpić w Berlinie za darmo. Ja zobowiązałem się zapłacić za podróż i hotel dla wszystkich. Do grupy dołączyła utalentowana polska wokalistka, mieszkająca we Włoszech, a występująca w różnych krajach, Dominika Zamara. Z Dominiką współpracuję od pewnego czasu, przygotowujemy razem program muzyczny oparty na motywach orientalnych. Postanowiła przyjąć warunki udziału w festiwalu i sfinansować samodzielnie swój przyjazd oraz pobyt.
Festiwal był zaplanowany na dni 2-3 lipca 2011, ustaliliśmy datę naszego występu (zgodnie z moją prośbą) na 3.07. (niedziela). Około 2 tygodnie przed festiwalem zobaczyłem, że jesteśmy w programie sobotnim, który nam zupełnie nie odpowiadał. Po mojej interwencji przeniesiono nas na niedzielę, na godzinę 15.30.
Przyjechaliśmy na festiwal w składzie czteroosobowym z Łodzi i Warszawy, w sobotę około godz.19.00 i okazało się, że nie działa żadne biuro festiwalowe, nie możemy wejść na teren stadionu nie mając identyfikatorów, a nikt z pytanych przez nas osób przy wejściach nie wie z kim mamy rozmawiać i co mamy zrobić. Telefon komórkowy organizatorki, z którą miałem wcześniej do czynienia (o imieniu Mojca) nie odpowiadał. Po ponad godzinnym krążeniu całą ekipą w temperaturze około 12 stopni i w deszczu, udało mi skontaktować telefonicznie z inną osobą z biura organizacyjnego o imieniu Priya. Owa niewiasta przyszła do nas i wyjaśniła, że nie ma już nikogo z wolontariuszy, którzy pracowali w biurze organizacyjnym i że dopiero nazajutrz możemy zostać oficjalnie przyjęci. Priya wprowadziła nas na stadion, ale było późno, zimno i mokro, więc po kilkunastu minutach obserwowania programu artystycznego pojechaliśmy do hotelu.
Następnego dnia sprawy miały się ku lepszemu, poprawiła się pogoda, a identyfikatory przydzielono nam bez problemu. Była już z nami Dominika, która przyleciała w niedzielę rano z Włoch. Zostawiliśmy instrumenty w oficjalnej przechowalni instrumentów (wydano nam pokwitowania) i zanurzyliśmy się w życie festiwalowe. W kilku pawilonach, oznaczonych jako Europa, Africa, America, Asia-Pacific odbywały się jednocześnie koncerty, pokazy taneczne itp., zaś na stadionie można było podziwiać występy wysokiej klasy artystów, brać udział w ćwiczeniach relaksacyjnych, a także zobaczyć na telebimach (i posłuchać) założyciela fundacji. Jedyne, co mnie ciut niepokoiło to fakt, że nie wręczono nam obiecanych wcześniej bonów żywnościowych, dając tylko w zamian nadzieję, że problem zostanie wkrótce rozwiązany. Jednak o godzinie 14.00 dowiedziałem się, że bonów nie będzie. Wysłałem więc SMS-a do Mojcy, że jest to niepoważne i zafundowałem obiad kolegom.
Priya poinformowała nas już ok. godz. 12.00, że program artystyczny w naszym pawilonie jest opóźniony o ok. 30 min. i że występy artystów z Azji i Pacyfiku (do których nas przypisano) będą się odbywać w Pawilonie afrykańskim (co okazało się zresztą nieprawdą). Tak więc nasz występ przesunął się na godzinę 16.00.
Około godziny 15.00 udaliśmy się do przechowalni instrumentów. Okazało się, że młodzieniec, który je od nas przyjął zniknął, nie ma nikogo innego, a instrumenty leżą bez żadnego nadzoru. Chciałbym dodać, że nasze przyrządy muzyczne mają sporą wartość, w sumie kilkanaście tysięcy złotych. Nie widząc innego wyjścia, ukradliśmy nasze instrumenty i pomaszerowaliśmy na koncert.
O godzinie 15.15 zameldowaliśmy się przed naszym pawilonem, karnie czekając w kolejce na występ. Gdy zakończyła swój koncert świetna indyjsko-zachodnia grupa muzyczna, zapowiedziano iż za chwilę będzie można obejrzeć kurdyjski taniec medytacyjny, a potem posłuchać polskiego zespołu muzycznego. Jak łatwo się domyślić, mówiono o nas. Po krótkim występie Kurdów, z instrumentami w rękach zaczęliśmy zbliżać się do estrady, gdy usłyszeliśmy z mikrofonu słowa podziękowania i pożegnania, skierowane do słuchaczy. Wdarłem się na estradę, wołając, że to pomyłka i że teraz będziemy grać my, czyli "Orientacja na Orient".
Sympatyczny pan, który prowadził koncerty (szef artystyczny pawilonu) odpowiedział mi, że niestety nasz występ się nie odbędzie. Znalazła się też po chwili Mojca, która potwierdziła ową Hiobową wieść, podając jako powód konieczność opuszczenia pawilonów z racji wcześniejszych ustaleń czasowych z zarządem stadionu, i że wkrótce zostanie odłączony prąd elektryczny. Trzeba stwierdzić, że nasze zaskoczenie było całkowite. Nie przyszłoby nam do głowy w najczarniejszych snach, że na wielkim międzynarodowym festiwalu można odmówić występu muzykom, których oficjalnie zaproszono. Podaję dla uściślenia, że wymieniłem z organizatorami wiele e-maili, miałem z nimi kontakty telefoniczne oraz wysłałem im kontrakt, który został mi przesłany do podpisania, a który regulował wszystkie sprawy związane z naszym udziałem w festiwalu.
Po krótkiej dyskusji z prowadzącym koncerty, sympatycznym Argentyńczykiem o imieniu Ramiro i Mojcą, powiedziawszy co myślimy o takiej organizacji festiwalu wyszliśmy z pawilonu. Trzeba zapisać na nasze konto, że używaliśmy tylko słów uważanych powszechnie za przyzwoite i nie wysuwaliśmy personalnych ataków pod adresem naszych rozmówców. Być może oni osobiście nie byli odpowiedzialni za tę sytuację i po prostu generalnie ekipa organizacyjna nie sprostała zadaniom. Wystąpiły dziesiątki zespołów i solistów, przyjechały setki ludzi z różnych krajów, wiem jak jest trudno zorganizować dużą imprezę, mam na koncie doświadczenia tego typu. Jednak - jak zapewne zgodzą się Szanowni Czytelnicy - sytuacja tego rodzaju nie powinna mieć miejsca. Nie rozumiem też kwestii bonów żywnościowych. Po informacji od Priyi, że ich nie otrzymamy wysłałem do Mojcy SMS-a na ten temat, a po jakimś czasie zobaczyłem w telefonie wiadomość od niej, że postara się ona je załatwić. Było już jednak za późno, byliśmy po obiedzie. A poza tym one się nam po prostu należały, nie powinno być kwestii „załatwiania” ich. Jak wspominałem na początku, była to jedyna rzecz, którą zaoferowali nam organizatorzy. I nawet tej jednej (pisemnej) obietnicy nie zdołali zrealizować...
Idee fundacji „The Art of Living” są szczytne, założenia szlachetne, mam nadzieję, że ich wykonanie jest inne niż organizacja festiwalu berlińskiego, zdecydowanie daleka od doskonałości...
Punktem wyjścia do mojego krytycyzmu są nie tylko kłopoty, które były naszym udziałem, docierały do nas bowiem informacje o innych problemach organizacyjnych. Być może nie powinienem wyciągać z naszych przykrych doświadczeń zbyt daleko idących wniosków, ale czuję potrzebę zasugerować niniejszym Szanownym Czytelnikom, aby zachowali ostrożność w kontaktami z fundacją "The Art of Living". Być może niewydolność organizacyjna ekipy, która zorganizowała festiwal berliński nie powinna rzutować na opinię o całym ruchu, mającym niewątpliwie godne szacunku założenia, a działania o których czytałem na stronie internetowej fundacji wzbudziły mój szacunek. Jednak również mój pierwszy, wrocławski kontakt z osobami związanymi z owym ruchem mógłby zostać uznany za potwierdzenie podejrzenia, iż istnieje w nim pewna niedobra tendencja... Owe miłe osoby nie przyjechały o ustalonej porze do „Światowida”, nie odpowiadały na telefony zaniepokojonych organizatorów, a gdy wreszcie się pojawiły, rozpoczęły swoją część programu z półgodzinnym opóźnieniem. Tak więc, gdy pojawi się na horyzoncie „The Art of Living”, odrobina czujności i rozwagi być może nie zaszkodzi.
Lucjan Wesołowski