Słowa, jedno z największych osiągnięć ewolucyjnych człowieka, narzędzie komunikacji, dziś są narzędziem największego zamieszania. Bo każdy rozumie je inaczej. Tak, że nijak nie da się porozumieć. Ale to nie jest wina słów, tylko intencji.
Śnieg?! W październiku to czysta depresja. Przynajmniej dla mnie. Co za pogoda! Przeskok z jesieni pełnej złota, żółci, brązów i czerwieni prosto w środek zimy, to dla mnie zbyt ekstremalna zmiana klimatu.
Zrobiło się akwarelowo. Chyba na osłodę natura daje jesienią tyle złota, żółci i czerwieni. Żeby można się było nakarmić energetycznymi kolorami na nadciągający czas szarości. Jeśli starość mierzyć niechęcią do zimy, to ja już jestem staruszką, bo coraz gorzej znoszę chlapę, ciapę, łyse drzewa i ciemności o trzeciej po południu. Póki więc jeszcze słońce przebija się przez chmury i jesienne mgły, które zresztą są tak cudnie impresjonistyczne, otwieram oczy najszerzej jak tylko o tej porze roku potrafię.
Do kogo bym nie zadzwoniła to ma ciężki okres. Brak czasu, piramidy problemów do rozwiązania. Obawy, niepokoje... Nie ma kiedy się spotkać, nawet rozmowy przez telefon trzeba szybko kończyć, bo czas goni. Kryzys? Nie wiem. Czy naprawdę przyszła zadyszka, czy gadając nieustannie o kryzysie po prostu go sobie ściągnęliśmy na głowę? Bo jak się o czymś nieustannie myśli, to się w końcu tak ma.
Napisałam właśnie osiem tekstów o grypie i przeziębieniu, machając słowami kluczowymi jak jakiś wirtualny tańczący Sziwa rękami. Myślałam, że zaraz odwiozą mnie do Tworek, żeby zacytować mistrza Bareję, ale nic z tych rzeczy. I choć teraz wcale nie pisze się dla czytelnika tylko dla statystyk Googla, udaje mi się pozostać przy zdrowych zmysłach.