Mój storczyk na parapecie zbiera się do zakwitnięcia. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo w natłoku zajęć zupełnie olałam jego potrzeby. Nic suchego nie wycięłam, w ogóle go nie podlewałam, nie mówiąc już o zasilaniu nawozem. A on, od chwili gdy zaczęły grzać kaloryfery i w pokoju zrobiło się sucho jak na Saharze, wypuścił trzy pędy, na których puchną pąki.
Kiedyś rozmawiałam z człowiekiem, co pływa z rekinami. Z jakim zachwytem opowiadał o zwierzętach, których wszyscy się boją! Podobno rekiny mają wewnętrzny detektor, którym odczytują emocje, głównie strach (chyba w skórze, ale tego już dobrze nie pamiętam). Kiedy się boimy, to je prowokujemy. Jednak można do nich podpłynąć, i choć o przyjaźni, nawet szorstkiej, nie ma pewnie mowy, to nie trzeba zaraz do rekinów strzelać.
Kiedyś wydawało mi się, że człowiek to ma fajne życie. Nie musi lecieć na drugi koniec świata jak ptaki, by przetrwać zimę. Ani czaić się się godzinami, żeby ucapić trochę świeżego białka jak drapieżniki. Spać "na biegu" jak zając.
To tylko mój świat czy może ten wspólny też przestawia się na inne tory? Na moich oczach ginie mit wszechmocnej Ameryki. Wuj Sam cienko przędzie, a ludzie coraz chętniej uczą się chińskiego. Slow Food, Slow Life, Cittaslow - Europejczycy chcą zwolnić, budować wspólnoty lokalne, jeść ser od sąsiada i pomidory z pobliskiej farmy. Może to właśnie na tym ma polegać fenomen 2012 roku?
Koniec wakacji. To taki czas, kiedy jedni cieszą się, że wracają do domu, inni muszą powiedzieć do widzenia. Pożegnać się z miejscem, w którym byli z ludźmi. Ja okropnie tego nie lubię. Gdy coś się kończy i trzeba coś zmienić. Wyjechać, wrócić, rozstać z przyzwyczajeniami, jakąś rutyną codzienną, nawet z pracą. To chyba jakiś rodzaj kalectwa, bo diabelnie utrudnia życie.