Czasem mi głupio, że jestem dziennikarką. Moja koleżanka, biolog, mówi, że jesteśmy specjalistami od nowej jednostki chorobowej - chorób medialnych. Tak było z ptasią grypą, tak samo jest z E.coli. Serwisy newsowe i dzienniki stawiają nam włosy na głowie zachłystując się straszącymi słowami: epidemia, zagrożenie, śmierć.
Lars von Trier znowu wszystkich zelektryzował. Wyleciał z Cannes za słowa, że rozumie Hitlera i trochę mu współczuje. Gdyby ktoś do końca wysłuchał, co reżyser miał do powiedzenia i w jakim kontekście to mówił, nie byłoby histerii i świętego oburzenia. A może jednak byłaby?
Przyszło mi do głowy ostatnio, że kompletnie rozmijam się z oczekiwaniami ludzi. Przynajmniej ich dużej części. Żeby kogoś obeszło to, co ktoś inny pisze i mówi, musi być mocne, jednoznaczne, najlepiej prowokujące.
Jakie znaczenie dla świata ma ślub na królewskim dworze? Szczerze mówiąc ja nie widzę żadnego. Nie zmieni dysproporcji między bogatymi i biednymi, nie uśmierzy lęków, nie nauczy nas odpowiedzialności za Ziemię i nie napełni miłością, wybaczeniem, nadzieją i spokojem. Nie da nawet szansy na dobrą zabawę i catering, jak ślub w rodzinie czy wśród znajomych.
To pewnie z natłoku informacji, albo braku uwagi, a może dlatego, że słowa, którymi wywija się w całkowicie dowolny sposób, tracą znaczenie. Coraz częściej mam wrażenie, że to, co się kiedyś powiedziało, dziś już nie istnieje, zostało wymazane. To się nazywa pamięć rybki, która czyści dysk, bodaj co 5 minut i robi miejsce na nowe informacje. Za pośrednictwem wp.pl przeczytałam jak jeden z tabloidów rozczula się nad byłym trenerem reprezentacji Polski w piłce nożnej Januszem Wójcikiem.